II rok licencjata. Rok 2008, jakoś w lutym chyba, w każdym razie zima była. Pierwsze praktyki z porodówki, szpital Świętej Rodziny w Poznaniu. Zajęcia na 7:10 rano, o zgrozo.. Spotykam się z pozostałymi 3 dziewczynami z mojej grupy przed wejściem do szpitala, ale prędko wchodzimy do środka, bo ciemno na dworze i strasznie piździ. Portier daje nam kluczyk, wpisujemy się do jakiegoś śmiesznego zeszytu i kierujemy się do szatni, ulokowanej gdzieś pod dachem. Szatnia na strychu? Pierwsze się z tym spotykam, ale idziemy, co zrobić. Im wyżej po schodach tym sufit niższy i tak jakoś ciaśniej. Co do cholery, to był szpital dla karłów czy co? Trzeba było prawie po kolanach iść, żeby dostać się do szatni, która tak naprawdę okazała się… małą klitką, jakieś 2 x 3 m, niewiele większą od jakiejś komórki na mopa z wiadrem. O Boże, co tu się będzie działo? Niezły początek, i tak ma być dzień w dzień przez 3 tygodnie…? Było bardzo mało miejsca, do dyspozycji tylko wieszaki, szafek na kluczyki nie było, bo po co. Żeby tego było mało, nie byłyśmy jedyną grupą korzystającą z tej „szatni”, bo w tym samym czasie, o tej samej porze na innym oddziale urzędowała grupa z pielęgniarstwa, jakieś 6 osób, razem nas było 10, a i jeszcze później okazało się, że również nasza instruktor tam się przebierała. Niezły cyrk na kółkach. Nawiasem mówiąc, o urokach studiowania na Medycznej od strony organizacyjnej może kiedy indziej w osobnym poście..
Przebrane w białe mundurki idziemy na oddział z torebkami – przecież nie zostawię komórki, portfela i kluczy w jakiejś śmiesznej i żałosnej zarazem „przebieralni”. No i nie zostawię na pastwę losu moich cennych notatek. Stres nas zjadał od środka, ale w sumie czego miałyśmy się bać? Zderzenia z rzeczywistością? Pani instruktor? Oddziałowej? Położnych, lekarzy, pacjentek..? Wszystkiego naraz chyba. Przed oddziałem na korytarzu widzimy przyszłych i/lub świeżo upieczonych tatusiów, o matko, to naprawdę się zaczyna.. Wchodzimy. Jest jeszcze sporo czasu przed obchodem, niektóre przebudzone pacjentki już się szwendały po korytarzu i patrzą na nas jak na UFO. Po chwili podchodzi do nas jakaś sympatyczna z wyglądu położna i pyta czy my to my z takiej to a takiej grupy. Przerażone odpowiedziałyśmy, że tak i się okazało, że to nasza pani instruktor. Hurra! Kamień spadł mi z serca, trafiłyśmy na bardzo przyjaźnie nastawioną panią mgr, nareszcie coś pozytywnego dzisiaj :)
Na początek – skoro było przed obchodem – zostałyśmy przydzielone do odpowiednich sal na ścielenie łóżek, żeby wszystko było gotowe na czas (swoją drogą myślałyśmy wtedy, że to nasza najgorsza zmora, ale i o ścieleniu łóżek myślę, że też się post jakiś znajdzie). Już nawet z tego całego stresu nie pamiętam czy uczestniczyłyśmy w obchodzie, ale mniejsza z tym. Czas na zwiedzanie oddziału, trzeba w końcu wiedzieć gdzie co jest. Wchodzimy na sale porodowe i co zastajemy..? Średniowiecze!! Dwie sale porodowe wyłożone w starych, rzeźniczych płytkach, oddzielone od siebie tylko ścianą, bez żadnych drzwi, z metalowymi, niewygodnymi łóżkami i przestarzałą aparaturą. Trzecia z kolei podobna, ale już z drzwiami jak w przedziale kolejowym. Aaaaaa!! Gdzie ja jestem?!?! To już w muzeum powinno być, w takich warunkach to moja mama rodziła dawno temu, heh.. Na szczęście to nie jedyne sale porodowe na tym oddziale, poza nimi były jeszcze dwa świeżo wyremontowane pokoje na przyjazny, europejski standard. Chwała Bogu, jestem w XXI wieku.
Wydawało mi się wtedy, że będzie luźniejszy dzień, taki zapoznawczy powiedziałabym. Ale porodówka nie była pusta, pełna do końca też nie. Mnie i koleżankę przydzielono do „wagonu” (tak nazywali tą salę z rozsuwanymi drzwiami), żeby raźniej było na początek, a pozostałe dwie dziewczyny wysłali gdzie indziej. W środku pacjentka, sama, bez partnera (nie był to poród rodzinny), my dwie i stres. Na szczęście instruktor czuwa nad nami i rozładowuje napięcie. Pod koniec naszej zmiany moja pacjentka zaczyna rodzić. „To już?!?” :O Ale panika, szybko szybko, fartuchy, narzędzia, jałowe rękawice. Nasza nauczycielka odbiera poród, żadna z nas nie była w stanie nawet ogarnąć samej siebie, byłyśmy w totalnym szoku. Ja się czułam tak, jakby mi całe życie przed oczami przeleciało, chociaż wcale nie umierałam – no chyba, że ze strachu. Normalnie w tym momencie zobaczyłam wszystkie notatki, które tak miałam wykute na pamięć, ale nawet i one mi nie pomogły. Rodzi się główka, barki i reszta – jest dziewczynka! Wszystkie poryczałyśmy się ze szczęścia jak bobry ;)
Niesamowite, pierwszy raz widziałam poród na własne oczy, ale na pewno nie był to ostatni raz. Przeżywałam to cały dzień, to było warte wszystkiego :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz