O mnie

Moje zdjęcie
Z zawodu położna, prywatnie zakręcona szatynka, taka tam emigrantka mieszkająca w Wielkiej Brytanii, która ma bzika na punkcie kultury Bliskiego Wschodu. Lubi tańczyć, zwiedzać nowe miejsca, fotografować, poznawać nowych ludzi i... podjadać czekoladę ;P

niedziela, 22 maja 2011

O (nieudanych) planach.

Przyszedł czas na małe narzekanie:

Miałam pojechać do Polski w czerwcu - nie pojadę.
Miałam dokończyć załatwianie papierów związanych z moim zawodem - nie uda mi się to teraz.
Miałam być na 25 rocznicy ślubu moich rodziców - nie dam rady się tam zjawić.
Miałam się obkupić w Polsce z rzeczy, których nie mogę dostać tutaj - nie stracę kasy, bo nie pojadę.
Miałam wszystkich odwiedzić - może kiedy indziej.

A to wszystko przez głupią robotę - tylko strata nerwów i pieniędzy.

Na pocieszenie sobie mówię, że mam zamiar zwiedzić Londyn w czasie letnich miesięcy - mam nadzieję, że chociaż to mi się uda.. Nie wspominając o Jordanii, którą odkładam na ho hooooo później ;)

sobota, 7 maja 2011

Kurczak po indyjsku

Od kiedy jestem na diecie (Dukana) zaczęłam bardziej przykładać się w kuchni. W zapomnienie odeszły wszystkie gotowce, które w razie sytuacji alarmowej wkładałam do mikrofali lub piekarnika i już można było jeść. Teraz wszystko musi być przemyślane i przygotowane, nawet przyznam, że to polubiłam i szukam nowych inspiracji.

Dzisiaj zaserwowałam sobie i mojemu D. kurczaka po indyjsku wg przepisu, który znalazłam TUTAJ.
Niestety, nie jest to danie z arabskiej kuchni, które mogłabym zjeść mając takie składniki do wyboru jakie mogę spożywać - a widziałam, że dużo potraw tejże kuchni zawiera ciecierzycę, którą w mojej diecie mam omijać z daleka - ale mam nadzieję, że znajdzie się chociaż jeden taki przepis pasujący do mojej sytuacji, który mogłabym spróbować.

Wracając do indyjskiego pomysłu na dziś, zmodyfikowałam go trochę (dodając więcej przypraw), do tego dodam, że jogurt mi się zważył, ale co tam.. wyszło prawie jak zupa curry z kurczakiem, a nie kurczak w curry, ale co tam.. i tak wyszło wszystko fajnie, smakowało nam.

Poniżej moje dzieło.


Jutro po raz pierwszy w moim życiu zrobię krewetki - ciekawe jak mi wyjdą..

wtorek, 3 maja 2011

Środki transportu w Milton Keynes

Tak, to właśnie tu mieszkam. Nie wspomniałam wcześniej nic o tym miejscu, więc przyszedł czas, aby się ujawnić :)

Milton Keynes to miasto pełne zieleni. I wcale nie przesadzam, nawet ma się wrażenie, że więcej jest tu zieleni niż betonu, za co bardzo doceniam to miejsce. Oczywiście jest też minus pod postacią dalekich wędrówek dla niezmotoryzowanych (takich jak ja). Jest to też miasto pełne rond, rzadko gdzie można spotkać się tutaj ze skrzyżowaniem. Jeżdżenie tutaj jest komfortowe, prawie zupełnie zapomniałam co to są korki uliczne (jeśli już to są krótkie), przejścia dla pieszych są naziemne lub podziemne (bezpieczeństwo), niczym dziwnym jest noszenie kamizelek odblaskowych czy kasków, z których używają rowerzyści, ale także piesi, idący ścieżkami tuż przy ulicy (sama korzystałam z tej opcji wracając z pracy, kiedy spadło tu od cholery śniegu, a chodniki w ogóle odśnieżane nie były, jedyne co było w miarę odśnieżone to właśnie jezdnia dzięki jeżdżącym, odważnym kierowcom).



Ogromny Campbell Park w centrum miasta, położony zaraz obok centrum handlowego :)

A zatem.. czym się przemieszczać tutaj?

Samochód - jakby nie patrzeć, jest to luksus dla imigranta. Sama chciałabym mieć samochód tutaj, ale nie mogę mieć wszystkiego od razu i to w tak krótkim czasie jak tu jestem. Wszędzie umiarkowanie daleko, ale już nie raz się przekonałam, że tutaj bez samochodu to jak bez ręki. Chociaż teraz na diecie jestem to i dłuższe spacery motywują do ruszenia tyłka z chaty, jednak cały czas jestem tego zdania, że samochód to niezwykle przydatna rzecz - nie dość, że przewiezie ciężkie zakupowe widzi-mi-się to i jeszcze na wycieczki po kraju zabierze, albo i nawet do Polski :)

Autobus - heh, to całkiem inna bajka niż komunikacja miejska, którą "woziłam się" całe życie do tej pory (bo i w Polsce samochodu nie miałam). Ostatnio rzadko podróżuję w ten sposób, ale jeśli tak to wtedy, kiedy nie jeżdżę do pracy lub mam za daleko, żeby już iść pieszo. Taki autobus ma jedno wejście przy kierowcy, drugie natomiast na końcu autobusu jest nieczynne, bo w tym miejscu przytwierdzono krzesła dla pasażerów. Nie istnieje tutaj ktoś taki jak kontroler biletów (pozdrawiam wszystkich kanarków w Polsce :D); bilety kupuje się tylko i wyłącznie u kierowcy, to samo dzieje się z sieciówkami. W sumie bilet można kupić albo u kierowcy, albo przez sms-a, opcja jechania na gapę w ogóle nie wchodzi w grę. Przy wsiadaniu do pojazdu należy kupić bilet (mówiąc obowiązkowo przystanek, na którym chce się wysiąść - różne są ceny w zależności od długości trasy) lub okazać bilet długoterminowy. Autobusy te mają tendencję do spóźniania się lub nie przyjeżdżania wcale, szczególnie przy złych warunkach pogodowych, o których za chwilę. Ceny też nie są zachęcające za bardzo, ale czasem mus to mus i dojechać gdzieś jakoś trzeba najmniejszym kosztem jak się da. Cóż, w ogóle powinnam się cieszyć, że istnieje komunikacja miejska tutaj, w sumie nie mam co narzekać, nawet całkiem dobrze rozmieszczona jest.


A teraz o tym co wspomniałam wcześniej.
Spóźnianie się autobusów to chleb powszedni kiedy spadnie rzadko spotykany tu śnieg, który powoduje niesamowity paraliż komunikacyjny. Nie posiadają tutaj czegoś takiego jak pługi do odśnieżania i nawet z okazji opadów śniegu w ilościach milimetrowych odwołują przyjście do pracy, zamykają centrum handlowe i bibliotekę oraz pracodawcy zalecają iść na piwo do pubu - to jakiś absurd xD Niech jeszcze za nie i za ten stracony dzień zapłacą to będę usatysfakcjonowana.

Faktycznie tragedia, żeby zaraz wszystko zamykać...










"Odwołane" autobusy też się zdarzały. Wydaje się, że to nic takiego, ale jednak.. I tutaj mała historia. Okres międzyświąteczny Boże Narodzenie - Sylwester, kupa śniegu. Wracamy ze zmiany popołudniowej do domu, czyli jest po 22:00. Ostatni autobus jedzie 22:11 (rozkład świąteczny), więc mieliśmy szybkie wrotki na przystanek. Byliśmy na czas. I tak czekamy. Mija 22:11 - nie ma. Mija 22:20 - autobusu nadal nie ma. Mija 22:30 - krew mnie zalewa, autobusu jak nie było tak nie ma. No bez przesady, cholera jasna. Idziemy ponad godzinę z buta do domu. Dzięki Ci Boże za safety shoes. Kolejny dzień to samo. Tym razem byliśmy wcześniej na przystanku. Autobus przyjechał 5 minut wcześniej (!), w dodatku puściutki. Jechaliśmy sami. Nagle kierowca nas się pyta gdzie mieszkamy. No to mówimy mu adres, a ten omijając pozostałe dzielnice i przystanki zawiózł nas prawie pod samą chatę. Teraz już wiem, dlaczego wczoraj nie przyjechał...
Na rondach czasem nieźle rzuca, pasy mogą się przydać ;)
W takim śniegu szliśmy z buta do chaty; na ławce odciśnięta czyjaś angielska dupa ;D

Taxi - kolejny luksus. Nie, żebym była jakimś burżujem, ale to właśnie tak dojeżdżam do pracy ;) Dlaczego: decyduje o tym przede wszystkim cena. W sumie po przygodach z autobusem stwierdziliśmy, że cenowo wychodzi podobnie na 2 osoby, a komfort jazdy większy, bo przecież wiesz, że taksówka zjawi się za kilka minut, więc i z domu można wyjść później, a nie iść jeszcze hektar na przystanek i marznąć za podobne pieniądze. Jadąc sama byłoby to nieopłacalne, ale na tą trasę, którą my pokonujemy, jest to korzystne jechać w dwie osoby lub więcej. Zamawiając taksówkę tutaj, należy podać adres odbioru klienta (co jest logiczne), ale także adres docelowy, gdzie klient się udaje. Sama na początku się zdziwiłam, bo w Polsce się z tym nie spotkałam, ale ma to swój cel: pod pracą wiele osób zamawia taksówki, dzięki czemu nie ma walki i nieporozumień, bo jak wiadomo, każdy chce być jak najszybciej w domu. Kolejną nowością dla mnie było otrzymywanie sms'a o tym, że taksówka przyjechała na miejsce i mogę już wyjść z domu, a nie czekać na dworze aż łaskawie przyjedzie. Również otrzymuje się sms'a z podziękowaniem korzystania z ich usług. Wydaje się to piękne, lecz czasem wszystko psuje kierowca, który próbuje udawać takiego cwaniaczka, który chce wydoić więcej kasy niż powinien na danej trasie. Wtedy mam pole do popisu, by go nauczyć, że ze mną się nie zadziera i już jest dobrze, napiwku tez nie mam zwyczaju dawać i tak niech się cieszą, że mają klientów. Tak, wiem. Okropna jestem ;)
Jeszcze jedna rzecz, jeśli ktoś się tu wybiera - jeśli nie chcemy przepłacić, to nie zamawiamy czarnych, garbusowych taksówek ;)

Rower - fajne rozwiązanie. Można zdobyć w miarę tanio, nie wyszczupla portfela za paliwo no i jest zdrowsze. Sama przymierzam się do zakupu własnego za jakiś czas, jest tu tyle ścieżek rowerowych i ogromnych parków, że jeżdżenie rowerem tutaj będzie samą przyjemnością.

Pieszo - najpopularniejszy i najtańszy środek transportu dla mnie, czyli własne nogi. Cóż, na dalekie trasy do pracy są fajne ale tylko w stronę "do", bo "z" już się tak bardzo nie chce ;) Jak wspomniałam na wstępie tego posta, piesi przechodzą przez ulicę, przechodząc de facto pod nią lub nad nią. Skraca to czekanie na światłach i jest bezpieczniejsze, dlatego ten rodzaj transportu też polecam :)


Przejścia dla pieszych
I to by było na tyle, podziwiam tych, co dotrwali do końca moich wypocin. Idę poskakać na skakance.

EDIT:
Zapomniałam o pociągach ;D No więc tak: Pociąg - wiem, że jeżdżą tu pociągi bardzo często, w końcu Milton Keynes jest sypialnią Londynu i wiele osób dojeżdża stąd do pracy. Ja jeszcze nie jechałam nigdzie co wymagałoby użycia pociągu, ale z opowieści znajomego wiem, że są one zadbane i niczym nie przypominają tych naszych starych rupieci z Polski. Jak będę jechała do Londynu to wspomnę o tym w innym poście i zdam relację. Aha, no i podobno to droga przejażdżka jest.

Majówka

W UK to żadna majówka w sumie, jeśli nie ma się gdzie podziać za bardzo. To nie to samo co w Polsce. Byłoby nawet fajnie, bo miejsc na pikniki i inne wycieczki nam nie brakuje, ale ze względu na ograniczone możliwości finansowe lub materialne (posiadanie samochodu) - jest to niemożliwe. Za to pogoda dopisała, to chociaż jest jakieś pocieszenie.

Zacznę od czwartku.
28/04, Czwartek. Oczywiście tematem numer 1 był Royal Wedding, który odbył dzień później. Martwiłam się, że nie zobaczę nic z tej ceremonii, a tym bardziej sukni ślubnej na którą tak czekałam, żeby zobaczyć (i pewnie nie tylko ja). Dzień przed tym wydarzeniem, będąc w markecie na standardowych zakupach, zadzwoniłam sobie do mamy, żeby pogadać (w końcu po coś mam darmowe minuty do Polski). No i ta mi oznajmiła, że w Polsce mówi się w tv m.in., że w UK są obniżki na telewizory... A my nie mamy telewizora, więc to dobra okazja, zobaczymy jakie oferty są. Ostatecznie po namyśle i przejrzeniu neta, tego samego dnia wybraliśmy się do sklepu i kupiliśmy grające pudło. No nareszcie, będzie coś brzdękało, bo w chacie czasem straszna cisza jest. Siedzieliśmy przed tym płaskim obrazem jak jakieś niedorozwoje, jakbyśmy pierwszy raz telewizor widzieli. Taki to efekt życia bez tv kilka miesięcy :)

29/04, Piątek. Ciągle trąbią o ślubie w tv. Poza tym nic innego się na świecie nie dzieje. Czekam z ostatnimi przekąskami jakie mam w domu na rozpoczęcie ceremonii. Jedyne co mogę napisać to to, że wszystko mi się podobało, a Panna Młoda przepięknie wyglądała w sukni ślubnej :) Od tej zmieniającej się co chwilę pogody dzisiaj dostałam na łeb dosłownie, miałam taką migrenę, że jedyne co mogło mi pomóc to tabletka i sen, więc poszłam spać.

30/04, Sobota. Mam nowe postanowienie, chociaż nie jest pierwszym tego typu w moim życiu, a mianowicie - przechodzę na dietę. Ale tak ostatecznie, bez wymówek na żadne podjadanie i rezygnowanie w momencie kryzysu. Muszę i już. No ale co z tego, skoro muszę wszystko gotować (parowar mam), grillować (sprzęt jest) i piec - nie mam piekarnika! Poważnie!! No to skoro chcę przejść na dietę to muszę sobie piec sama pieczywo i inne różne rzeczy, więc piekarnik jest mi niezbędny. Upatrzyłam sobie wcześniej dany model, jutro idę kupić.

01/05, Niedziela. Dzisiaj jest ta Beatyfikacja Jana Pawła II. Mało o tym na BBC, ciągle wszyscy przeżywają wczorajsze wydarzenie, więc idę na zakupy, pusta lodówka się zrobiła. A ja od dzisiaj zaczynam dietę Dukana. Trzymajcie kciuki ;) Poszliśmy po piekarnik i wróciłam do domu z nowym nabytkiem. Mój D. ma już chyba mnie serdecznie dosyć, ciągle tylko targa nowe rzeczy do domu. Ale co tam, coś musi robić przecież.

02/05, Poniedziałek. Rano wybrałam się na małe zakupy, w końcu teraz z moim D. będziemy jeść osobne posiłki, on schudnąć nie musi, może sobie jeść normalnie, cwaniak. Myślałam, że pójdziemy do pracy, mimo Bank Holiday tutaj. Ale dostałam telefon, że nie idziemy więc wróciłam do domu i ze spokojem upiekłam dietetyczny chleb (który już muszę wcinać chyba na wieki wieków). W sumie dzień spędzony był w domu i na ogrodzie, nic specjalnego się nie działo. Aaaa no i Osama bin Laden kopnął w kalendarz, no - chociaż jedna dobra wiadomość.

03/05, Wtorek. Dzisiaj mój D. był umówiony na spotkanie w innej dzielnicy miasta, to też zabrałam się z nim bo tam taki fajny, krótki deptak jest do połażenia, inne są sklepy niż w centrum (ile w końcu można łazić po tych samych?). Po raz pierwszy od dłuższego czasu jechaliśmy autobusem, dlatego też była to dla nas wycieczka tygodnia. Pogoda fajna, aż chciałoby się nad morze pojechać.. Zakupy zrobione, nawet zaopatrzyłam się w skakankę, żeby coś poćwiczyć innego niż mordercze brzuszki i inne rzeczy, ale trzeba było jechać do domu, niby do pracy idziemy. I znowu telefon, że jednak nie. Zaczyna się coś sypać z tą robotą, poszliśmy do biblioteki, żeby poszukać lepszej - nadal tu siedzę i pozdrawiam, życzcie powodzenia ;)

No teraz to na pewno nic nie przyniosę, co tak apetycznie wygląda lub pachnie ;)