O mnie

Moje zdjęcie
Z zawodu położna, prywatnie zakręcona szatynka, taka tam emigrantka mieszkająca w Wielkiej Brytanii, która ma bzika na punkcie kultury Bliskiego Wschodu. Lubi tańczyć, zwiedzać nowe miejsca, fotografować, poznawać nowych ludzi i... podjadać czekoladę ;P

wtorek, 28 czerwca 2011

Przymusowy dzień wolny od pracy.

Tak, nie idziemy dzisiaj (znowu). Dziwi mnie to w sumie, bo wczoraj dużo roboty było i pełno palet z zamówieniami do zrobienia a tu taki klops.. No chyba to jakieś zrządzenie losu jest, ale może to i dobrze, chwila dla siebie się należy.

Dawno nic nie było z mojej strony o świecie arabskim, bo w sumie mało się dzieje na ten temat. Bardzo bym chciała wreszcie ruszyć do przodu z moją nauką języka, jednak brak książki, którą bardzo bym chciała nabyć w polskim sklepie jest tak wielka, że skutecznie mnie zniechęca do zerknięcia na inne materiały, które ze sobą przywiozłam. Ale może to moje nastawienie się zmieni, bo od kilku dni z moim D. współdzielimy przejazd (i co się z tym wiąże również koszty) do i z pracy taksówką z pewnym gościem, który pracuje w tym samym miejscu co my i mam wrażenie, że pochodzi z tamtych okolic, które mnie interesują. A skąd to wiem? Hmmm, słyszałam wczoraj na stołówce jak rozmawiał przez telefon i jego język brzmiał zadziwiająco znajomo.. Musze go zapytać skąd jest, jeśli się okaże, że trafiłam w dziesiątkę, to może mnie podszkoli w tym arabskim chociaż troszeczkę..? Native speaker by mi się przydał na pewno ;)

A teraz trochę z innej, ale podobnej beczki. Wspominałam wcześniej, że moje zainteresowanie kulturą i wszystkim co Bliskiego Wschodu dotyczy, wzięło się od poznania pewnej osoby na czacie, z którą do dziś utrzymuję regularny, internetowy kontakt. Minął już ponad rok, a ja do tej pory nie zobaczyłam go na własne oczy na żywo (bo przez kamerkę internetową widziałam setki razy), ale mam nadzieję, że stanie się to niedługo. Powodów jest wiele, chociażby to, że sobie obiecaliśmy, że on teraz jest również w Anglii (ale w innym mieście), zrobiłam u niego zamówienie na arabskie specjały, które ze sobą przywiózł, no i w ogóle fajnie by było. Ciekawe co z tego wyniknie, bo okazja przebywania w tym samym kraju aż sama się prosi o aranżację spotkania..

Pozdrawiam z deszczowego dzisiaj Milton :) 

niedziela, 26 czerwca 2011

O zmianie pogody.

Od dłuższego czasu nawiedzały nas deszcze i pochmurne niebo każdego dnia. Słońce rzadko kiedy widziało się na niebie, więc i nastroje jakieś takie senne były. Ale od dzisiaj wszystko się zmieniło i jest słonecznie, ładnie i.. upalnie. Z wczorajszych 20 stopni dzisiaj jest z 30 na pewno, no i dobrze - wreszcie na mojej twarzy zawisł wypoczęty uśmiech.

Generalnie rzecz biorąc, pogoda tutaj jest nieprzewidywalna. Nawet w prognozach pogody na BBC często mam wrażenie, że zmyślają wszystko, żeby cokolwiek powiedzieć, a jak się sprawdzi w realu to jest dobrze. Co 5, dosłownie nawet 10 minut słoneczna pogoda przeplata się z gwałtownym oberwaniem chmury i porywistym wiatrem, dlatego też nieprzerwane siedzenie na ogrodzie w takich okolicznościach przyrody graniczy prawie z cudem. Nie wiadomo też czy z domu najlepiej wychodzić z okularami p/słonecznymi czy z parasolką na deszcz, więc ja metodą prób i błędów zalecam branie obu tych rzeczy do torebki.

No nic, idę na ogród.

niedziela, 19 czerwca 2011

Kradzież

Nie nie, nikt się nie włamał do nas do mieszkania (tylko by spróbował..). Ale i tak było dość ciekawie, jak się rano okazało, ale do rzeczy.

Napomknę tylko, że w czwartek (16/06) wreszcie zjawiła się wielmożna pani, właścicielka tego sypiącego się budynku, w którym musieliśmy zamieszkać. I na moje nieszczęście ja byłam w łazience i brałam prysznic, a tak chciałam jej nagadać! Jak pech to pech, ale podobno mój współlokator powiedział jej co trzeba, szkoda, że tylko ja nie miałam okazji.. W każdym razie powiedziała, że naszego mieszkania na chwilę obecną nie chce ruszać (ciekawe ile ta "chwila" będzie trwała) i jak przyjdzie na to czas to z nami omówi szczegóły (ta, jasne, jak do tej pory może..?). Dodam, że wąski korytarz zmniejszył się jeszcze bardziej po tym, jak został zagracony jakimiś materiałami budowlanymi potrzebnymi do remontu, czyli jest coraz lepiej.

NOC Z PIĄTKU NA SOBOTĘ (17/18.06.2011)

Nie sądziłam, że będę aż tak zmęczona po pracy, bo poszłam szybko spać. Jest to do mnie niepodobne, bo zazwyczaj mój dzień kończy się ok. godz. 1 w nocy, a tym razem było coś przed północą. Może to wina pogody, jakoś dłużył mi się dzień niemiłosiernie (jak to bywa w piątki), ziewałam dość sporo, może to ciśnienie, sama nie wiem.

Coś mnie budzi po 2 w nocy. Słyszę jakieś butelki na korytarzu, pewnie na górze (czyt. na 2 piętrze, pod szóstką) znowu jakaś popijawa była, ale bez głośnej muzyki (takowej nie słyszałam). Słyszałam też jakieś ciche śmichy chichy, możliwe, że kumple lokatora spod wyżej wspomnianej szóstki wracają do chaty i mają niemały kłopot z wstawienie butelek do niebieskiego pojemnika na szkło, które stoi na korytarzu, robiąc przy tym mały hałas. Przymknęłam oczy i próbowałam znowu zasnąć. Chwilę później słyszę nagły ryk z mieszkania nad nami (Litwini z dzieckiem). Jeeeenyyyyyyyyy... Trwało to chyba z dobre 20 minut zanim się uspokoiło. Zamykam znowu oczy. Nadeszła ulewa. A wraz z nią niezły wodospad, który się tworzy zaraz obok naszych drzwi do ogrodu, bo woda zamiast spływać rurą w dół do odpływu, leci sobie obok... I znowu nie idzie zasnąć, chyba cholery dostanę... Szczęście, że dzisiaj wolne, jakoś wytrzymam, nawet jeśli nie zasnę.

Poranek wyglądał całkiem normalnie. Tzn rytualne, strasznie powolne wstawanie po narzekaniu, że "nic mi się nie chce", zjedzenie śniadania i umycie się miało miejsce jak co tydzień w sobotę. Wyruszyłam na pierwszą turę zakupów, D. został w domu. Po powrocie mówi mi, że podobno skradziono 3 piecyki, które stały na korytarzu. Faktycznie, jakby sterta pudeł się zmniejszyła, ale w życiu nie sądziłam, że te wydarzenia z nocy można powiązać wyniesieniem czegokolwiek, a jednak...

Ale mam fajnych sąsiadów i ich znajomych, co?

sobota, 18 czerwca 2011

Remont, czyli "wszystko to, co może zepsuć Ci dzień" - cz. 2

Heh... Jednak nie dam rady wszystkiego opisać w jednym poście, za dużo tego będzie, bo przypuszczam, że historia będzie długa i mogę z tego niezłą książkę napisać. Ale do rzeczy..

ŚRODA, 15.06.2011

Landlady nie stawiła się do tej pory w mieszkaniu na żadną rozmowę, czy choćby poinformowanie nas co tu się będzie działo.

Wracając dzień wcześniej z pracy, było po 22:30. Jakoś tak mokro na korytarzu było, myśleliśmy, że ktoś mopem przejechał całą podłogę albo tyle wody bo może deszcz napadał.. W każdym razie z bananami na twarzy przemierzamy dystans od drzwi wejściowych do naszych, bo może wreszcie czyściej będzie i nasza krótka droga do mieszkania nie będzie drogą przez mękę (zazwyczaj ów wąski korytarz jest zagracony wózkiem dziecięcym czy większymi akcesoriami do sprzątania). Po przekroczeniu progu stwierdziliśmy, że nie będziemy nic wielce robić, pochrupiemy coś, zobaczymy co się na świecie dzieje, umyjemy się i pójdziemy spać. I tak też było.

Pobudka jakoś po 9 rano. Przeczytaliśmy smsa ze starego telefonu z wczorajszą, wieczorną datą, że dzisiaj zaczynają się prace remontowe od mieszkania nr 5 (my mamy nr 2). Niepoważna jest ta kobieta, jak można w tak ważnych sprawach wysłać sobie po prostu smsa, nie uzgadniając nic wcześniej z lokatorami? Tym bardziej, że sms był adresowany do wszystkich, którzy tu mieszkają, taką właśnie treść w sobie zawierał. Ale zaraz myślę sobie "no dobra, super, że naszego w tej chwili nie rusza, ale ciekawe kiedy do nas łaskawie te swoje 4 litery przytarga.."

Po jakichś 20 minutach ktoś puka do drzwi, było jakoś przed 10 rano. Oczywiście ja znowu nie przygotowana na kolejne atrakcje, chowam się w łazience w piżamie, a samiec otwiera drzwi (ubrany na szczęście). Był to ten sam Polak co ostatnio, który mierzył nam kuchnię. Uroczyście oznajmił, że on musi wejść do środka i rozwalić gzyms nad drzwiami, w którym jest rura. "Aha! To pewnie stąd wzięła się woda na korytarzu, jakaś awaria jest" - przeanalizowałam. Mój D. powiedział, że po pierwsze: nikt z nami nie rozmawiał na ten temat, po drugie: my szykujemy się do pracy i ogólnie nie mamy czasu. Z ostatniego piętra zeszła jakaś kobieta, okazało się, że też Polka (pewnie słyszała ich rozmowę). Mało tego, mieszka pod piątką i też przyznała w wielkim szoku, że nie była o wszystkim wcześniej uprzedzona. No to pięknie...

Jest po 11:00, jeszcze mamy czas na relaks przed pracą, więc każdy ze swoim nosem siedzi przy kompie. Nagle coś zaczęło śmierdzieć, taki zapach tynku czy czegoś. "Aaa to pewnie z korytarza coś dolatuje" - zasugerowałam. D. zerknął po chwili do łazienki a tam... cały syf w umywalce! Wybaczcie, ale to wyglądało jak kupa. No myślałam, że zawału dostanę. Ale waliło tak, że.. nie obeszło się bez odświeżacza. I teraz co - zamiast szykować obiad i jedzenie do pracy - zabieramy się do roboty, trzeba było przecież to cholerstwo uprzątnąć. Współpraca szła nam całkiem nieźle (ja - usuwałam cały syf i podstawiałam puste słoiki; on - kręcił coś przy rurach i kontrolował, żebyśmy nie mieli powodzi w łazience). Wszystko wyczyszczone, wszystko ładnie pięknie, puszczamy wodę.... a ona nie spływa dalej, cały czas gdzieś zatkane jest. No nie, znowu syf.. Dzwoni telefon (samca). Nie idzie do pracy. Zapomniał o mnie spytać (heh...). Powędrował po chwili do Polaka-mądrali-złota-rączka na inne piętro, aby to wszystko przywrócił do normy, a w tym czasie ja znowu sprzątałam. Aż tu nagle... woda zaczęła się zbierać w tempie natychmiastowym w umywalce, ale nie z kranu (był zakręcony) tylko spod spodu! Chwyciłam pojemnik jaki miałam pod ręką i zaczęłam na klęczkach wylewać nadmiar szybko do toalety. I w tym samym momencie dzwoni mój telefon. Pewnie z roboty, że też nie idę. O lol... Wlatuje mój mężczyzna przejmując za mnie stery i klnąc w przerażeniu, że woda ani myśli się zatrzymać, a ja w międzyczasie łapię telefon i... zamiast słyszeć kogoś przez słuchawkę, słyszałam tylko mojego krzycząc: "kur..., kur..., co się dzieje?!?". Zmieszana proszę jeszcze raz o powtórzenie wszystkiego Anglika, będącego po drugiej stronie. No i ja też nie idę dzisiaj do pracy, to chyba jakieś zrządzenie losu jest.

W drzwiach pojawił się "mechanik". Wziął spiralę do odetkania tego wszystkiego i bawił się chyba tym z 15 minut. Kiedy skończył, postanowiliśmy, że jedziemy do innej dzielnicy pozałatwiać różne sprawy, w tym zrobić gospodarcze zakupy. Baliśmy się wracać do chaty, ale na szczęście nic nas już nie zaskoczyło tego dnia. Poczuliśmy, że dzisiaj przeżyliśmy chrzest bojowy i wreszcie czujemy się jak w domu ;)


CDN :]

sobota, 11 czerwca 2011

Złe samopoczucie, Landlady i.. - remont, czyli wszystko to, co może zepsuć Ci dzień.

Dawno nie pisałam tutaj, ale o blogu pamiętam. Przyznaję, że nie zawsze mam siłę napisać cokolwiek będąc przed praca lub po niej, nie pozostaje mi nic innego jak przeprosić i obiecać poprawę.

Uprzedzam, że będzie to długi post raczej, więc życzę powodzenia ;)

SOBOTA, 11.06.2011

Od wczoraj źle się czuję. Po pracy, o godzinie już 17 po obiedzie stwierdziłam, że pójdę na drzemkę, tak na 2 godzinki. Taa... Moja drzemka trwała 4 godziny, co skutkowało pobudką o 21 i bólem głowy. Stwierdziłam, że nie będę się męczyć, wezmę tylko szybki prysznic, przygotuję śniadanie do pracy na jutro - bo idziemy z D. na nadgodziny w ten weekend - i idę znowu spać.

Godz. 4:20, pobudka. Ból głowy jeszcze silniejszy niż dnia poprzedniego i jeszcze jakoś tak dziwnie mi gorąco. Mierzę temperaturę, ale nic nie wskazuje na to, że mam gorączkę. Termometr mówi swoje 36,7, w sumie sprawdzając temp. ręką skóra nie była wcale gorąca ani nic, a ja czuję, że się gotuję w środku. Dodam, że tym bardziej nie było to dla mnie normalne, bo zawsze o tej porze jest mi strasznie zimno jak wychodzę z łóżka i zakładam na siebie bluzę i polar. Nie wiem co mi jest, ale tak jakoś mi słabo i strasznie ta głowa boli w płacie czołowym, zaraz nad oczami (tak migrenowo można powiedzieć). Od razu mój luby zaczął snuć swoje medyczne analizy, że to może tym "coli" się zaraziłam (chodzi o bakterię E. Coli pustoszącej ostatnio Niemcy; taki z niego medyk jak ze mnie ogrodnik). No to ja mu mówię, że już dawno bym zakichała toaletę krwią, więc nie ma się czym przejmować i ma iść do tej pracy beze mnie, ja sobie poradzę. Przygotował mi stół pełen prowiantu, wodę mineralną i gorącą herbatę z cytryną, leki przeciw-wszystko i witaminy też, nakazał napisać smsa jak będzie mieć przerwę w pracy, dał buzi i pojechał. Ja coś tam podziubałam z tego prowiantu, wypiłam herbatę, połknęłam tabletkę i poszłam spać.

Po 9:00 obudził mnie ryk dziecka z piętra wyżej. Myślałam, że mnie faktycznie krew zaleje i zafajdam wszystko w łazience, którą zdążyłam gruntownie posprzątać kilka dni temu. Ja nie wiem co oni temu dzieciakowi robią, że tak potrafi wrzeszczeć. A na moje nieszczęście ściany są tu tak cienkie, że słychać prawie wszystko. Słyszę jak ci właśnie sąsiedzi-delikwenci chodzą po mieszkaniu (potrafię z precyzyjną dokładnością powiedzieć w którym miejscu obecnie się znajdują), jak głośno rozmawiają po tym swoim litwińkim, nawet słyszę jak chrapią od czasu do czasu no i oczywiście jestem na bieżąco co do ich życia seksualnego, którym wcale nie jestem ani trochę zainteresowana.
No to sobie mówię - to nic, zjem sobie coś przy okazji, zadzwonię do Polski co tam u rodzinki i spróbuję znowu zasnąć. O 10:30 zgodnie z obietnicą wysyłam smsa do chłopaka, że żyję, po czym udałam się na kolejną drzemkę.

Godz. 12:35. Słyszę jakiś dzwonek telefonu, ale nie przypominał mojego, więc znowu przymknęłam oczy. Dzwoni drugi raz. Słyszę, że to dźwięk wydobywający się z szuflady, więc pewnie to stary telefon mojego samca, który zostawił w domu (nowy telefon z nowszym numerem wziął ze sobą). Patrzę na nieodebrane rozmowy a tam.. nasza Landlord ( a w sumie Lanlady, bo to kobieta jest). Czego ona chce?
5 minut później słyszę, że ktoś puka do drzwi. Ja - zaspana w łóżku - pierdzielę, nie otwieram, nie przyjmuję gości dzisiaj, niech mnie pocałują w .... . W końcu mój D. ma klucz zawsze i nie puka do siebie do chaty. Nagle.. ktoś otwiera drzwi kluczem, patrzę za siebie, a w drzwiach stoi.. Landlady! No chyba jej się coś grubo po...myliło. Zaczęła mnie tym swoim łamanym angielskim przepraszać i że przyjdzie później (a widziałam, że za nią ktoś stoi). Jakim prawem ona włazi mi do chaty bez uprzedzenia?? Dlaczego do mnie nie próbowała zadzwonić (przecież też ma mój numer)?? A co by było gdybym pojechała też do pracy..?? A co w ogóle się tu działo jak nas nie było?!? Mam ochotę ją zabić. A niech idzie do diabła.

Nie miałam wyboru, musiałam się ogarnąć i przy okazji chatę też (chociaż była posprzątana, ale wiadomo, ze stołu trzeba sprzątnąć, pozmywać co trzeba, itd.). Nadal nie czuję się pełna sił, ale przynajmniej głowa nie boli i temp. wydaje się być normalna (zarówno wewnętrzna jak i zewnętrzna ciała). Chciałam iść pod prysznic, a tu znowu ciepłej wody nie ma (#%$^#^&$). Próbując się uspokoić stwierdziłam, że nawet ładnie jest na dworze, to wystawię stół, krzesło, parasol i sobie na dworze posiedzę i zrelaksuję w miarę możliwości, a w chacie niech się porządnie wywietrzy. Pół godziny później mogłam już wszystko zwijać, zaczęło kropić i niebo granatowe się zrobiło. Po 15 minutach znowu słońce... Nie wytrzymam, dobijcie mnie.

14:30, samiec wraca z pracy. Wszystko mu opowiadam, a ten dzwoni zaraz do Landlady spytać o co chodzi. No i się okazało, że ma przyjść jakiś facet z pomiarami do kuchni, sprawdzić rury czy coś. No ok, może to znowu chodzi o ten brak ciepłej wody (już z 3 lub 4 raz tak jest). Ona mówi, że sama zjawi się później, a facet "złota rączka" zjawi się wcześniej, tak za ok. pół godziny.

Mija 16:00, zjawia się facet. Wiedzieliśmy wcześniej, że to Polak, więc pogadaliśmy po polsku. Okazało się, że tutaj planowany jest remont i to od dawien dawna. Jaki do cholery remont?!?! Nigdzie tego w umowie nie ma!! Niech no tylko ona tu przyjdzie, wszystko jej wygarnę, mam już kompletnie wszystkiego dosyć. Niby ona sama jest w porządku.. tzn. była, bo już niestety dobrego zdania o niej nie mam. Niech się za cyce na drzewo powiesi, ja się stąd nie ruszam i nic nie będzie tu grzebane, kiedy ja wynajmuję to "mieszkanie" - bo trudno to mieszkaniem nazwać, czy choćby kawalerką. Jest to pokój, który jednocześnie jest sypialnią i kuchnią (będzie razem z 3x5 m myślę), do tego mała łazieneczka (takie 2x2,5 m) i  "przedpokój" (czy jak to tam nazwać), w której stoi szafa i krzesło. A do tego dodam, że kiedyś w tym domu (z którego zostały wydzielone owe "mieszkania"), to pomieszczenie, w którym obecnie żyjemy było tylko i wyłącznie kuchnią, więc można sobie łatwo wyobrazić rozmiar kuchni w typowym szeregowcu.. Ale nawet niech nie próbuje proponować mieszkania (pokoju..) zastępczego na powiedzmy tydzień czy dwa, bo ja nie mam zamiaru co chwilę się przeprowadzać, a całego swojego (małego ale zawsze) dobytku nie zostawię na czas remontu na pastwę losu jakichś robotników czy Bóg wie czego.

Aż z nerwów nie chciało mi się jeść, ale w końcu coś sobie małego upichciłam i czekamy na tą przeklętą wiedźmę, od której wynajmujemy flat'a. Idę się położyć i obejrzeć South Park'a na rozluźnienie.



CZĘŚĆ 2: => TUTAJ <=