O mnie

Moje zdjęcie
Z zawodu położna, prywatnie zakręcona szatynka, taka tam emigrantka mieszkająca w Wielkiej Brytanii, która ma bzika na punkcie kultury Bliskiego Wschodu. Lubi tańczyć, zwiedzać nowe miejsca, fotografować, poznawać nowych ludzi i... podjadać czekoladę ;P

sobota, 18 czerwca 2011

Remont, czyli "wszystko to, co może zepsuć Ci dzień" - cz. 2

Heh... Jednak nie dam rady wszystkiego opisać w jednym poście, za dużo tego będzie, bo przypuszczam, że historia będzie długa i mogę z tego niezłą książkę napisać. Ale do rzeczy..

ŚRODA, 15.06.2011

Landlady nie stawiła się do tej pory w mieszkaniu na żadną rozmowę, czy choćby poinformowanie nas co tu się będzie działo.

Wracając dzień wcześniej z pracy, było po 22:30. Jakoś tak mokro na korytarzu było, myśleliśmy, że ktoś mopem przejechał całą podłogę albo tyle wody bo może deszcz napadał.. W każdym razie z bananami na twarzy przemierzamy dystans od drzwi wejściowych do naszych, bo może wreszcie czyściej będzie i nasza krótka droga do mieszkania nie będzie drogą przez mękę (zazwyczaj ów wąski korytarz jest zagracony wózkiem dziecięcym czy większymi akcesoriami do sprzątania). Po przekroczeniu progu stwierdziliśmy, że nie będziemy nic wielce robić, pochrupiemy coś, zobaczymy co się na świecie dzieje, umyjemy się i pójdziemy spać. I tak też było.

Pobudka jakoś po 9 rano. Przeczytaliśmy smsa ze starego telefonu z wczorajszą, wieczorną datą, że dzisiaj zaczynają się prace remontowe od mieszkania nr 5 (my mamy nr 2). Niepoważna jest ta kobieta, jak można w tak ważnych sprawach wysłać sobie po prostu smsa, nie uzgadniając nic wcześniej z lokatorami? Tym bardziej, że sms był adresowany do wszystkich, którzy tu mieszkają, taką właśnie treść w sobie zawierał. Ale zaraz myślę sobie "no dobra, super, że naszego w tej chwili nie rusza, ale ciekawe kiedy do nas łaskawie te swoje 4 litery przytarga.."

Po jakichś 20 minutach ktoś puka do drzwi, było jakoś przed 10 rano. Oczywiście ja znowu nie przygotowana na kolejne atrakcje, chowam się w łazience w piżamie, a samiec otwiera drzwi (ubrany na szczęście). Był to ten sam Polak co ostatnio, który mierzył nam kuchnię. Uroczyście oznajmił, że on musi wejść do środka i rozwalić gzyms nad drzwiami, w którym jest rura. "Aha! To pewnie stąd wzięła się woda na korytarzu, jakaś awaria jest" - przeanalizowałam. Mój D. powiedział, że po pierwsze: nikt z nami nie rozmawiał na ten temat, po drugie: my szykujemy się do pracy i ogólnie nie mamy czasu. Z ostatniego piętra zeszła jakaś kobieta, okazało się, że też Polka (pewnie słyszała ich rozmowę). Mało tego, mieszka pod piątką i też przyznała w wielkim szoku, że nie była o wszystkim wcześniej uprzedzona. No to pięknie...

Jest po 11:00, jeszcze mamy czas na relaks przed pracą, więc każdy ze swoim nosem siedzi przy kompie. Nagle coś zaczęło śmierdzieć, taki zapach tynku czy czegoś. "Aaa to pewnie z korytarza coś dolatuje" - zasugerowałam. D. zerknął po chwili do łazienki a tam... cały syf w umywalce! Wybaczcie, ale to wyglądało jak kupa. No myślałam, że zawału dostanę. Ale waliło tak, że.. nie obeszło się bez odświeżacza. I teraz co - zamiast szykować obiad i jedzenie do pracy - zabieramy się do roboty, trzeba było przecież to cholerstwo uprzątnąć. Współpraca szła nam całkiem nieźle (ja - usuwałam cały syf i podstawiałam puste słoiki; on - kręcił coś przy rurach i kontrolował, żebyśmy nie mieli powodzi w łazience). Wszystko wyczyszczone, wszystko ładnie pięknie, puszczamy wodę.... a ona nie spływa dalej, cały czas gdzieś zatkane jest. No nie, znowu syf.. Dzwoni telefon (samca). Nie idzie do pracy. Zapomniał o mnie spytać (heh...). Powędrował po chwili do Polaka-mądrali-złota-rączka na inne piętro, aby to wszystko przywrócił do normy, a w tym czasie ja znowu sprzątałam. Aż tu nagle... woda zaczęła się zbierać w tempie natychmiastowym w umywalce, ale nie z kranu (był zakręcony) tylko spod spodu! Chwyciłam pojemnik jaki miałam pod ręką i zaczęłam na klęczkach wylewać nadmiar szybko do toalety. I w tym samym momencie dzwoni mój telefon. Pewnie z roboty, że też nie idę. O lol... Wlatuje mój mężczyzna przejmując za mnie stery i klnąc w przerażeniu, że woda ani myśli się zatrzymać, a ja w międzyczasie łapię telefon i... zamiast słyszeć kogoś przez słuchawkę, słyszałam tylko mojego krzycząc: "kur..., kur..., co się dzieje?!?". Zmieszana proszę jeszcze raz o powtórzenie wszystkiego Anglika, będącego po drugiej stronie. No i ja też nie idę dzisiaj do pracy, to chyba jakieś zrządzenie losu jest.

W drzwiach pojawił się "mechanik". Wziął spiralę do odetkania tego wszystkiego i bawił się chyba tym z 15 minut. Kiedy skończył, postanowiliśmy, że jedziemy do innej dzielnicy pozałatwiać różne sprawy, w tym zrobić gospodarcze zakupy. Baliśmy się wracać do chaty, ale na szczęście nic nas już nie zaskoczyło tego dnia. Poczuliśmy, że dzisiaj przeżyliśmy chrzest bojowy i wreszcie czujemy się jak w domu ;)


CDN :]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz