O mnie

Moje zdjęcie
Z zawodu położna, prywatnie zakręcona szatynka, taka tam emigrantka mieszkająca w Wielkiej Brytanii, która ma bzika na punkcie kultury Bliskiego Wschodu. Lubi tańczyć, zwiedzać nowe miejsca, fotografować, poznawać nowych ludzi i... podjadać czekoladę ;P

sobota, 23 kwietnia 2011

Przygotowania do Świąt Wielkanocnych


Z okazji tego, że Święta już się zaczęły (bo przecież Wielkanoc to nie tylko święconka, wyżerka w niedzielę i latanie z wiadrami pełnymi wody w poniedziałek) postanowiłam przedstawić jak to wygląda u mnie, czyli z perspektywy osoby, która pierwszy raz Święta Wielkiej Nocy spędza poza rodzinnym gronem, gdzieś na jakiejś dużej wyspie, ze swoim samcem.

Jak już wcześniej wspomniałam, wiedziałam, że to będzie masakra przygotować koszyczek i z tym co do niego wsadzić. Nie chodzi o to, że biedni jesteśmy czy coś, ale mimo polskich sklepów - wszystkiego kupić się nie da, tak jak w Polsce.

Wielki Piątek. Wstaliśmy dość późno, oczywiście budzika nigdy nie słyszymy jak idziemy na popołudniówkę. Tak tak, tutaj chodzi się do pracy i nie ma zmiłuj, nie zwolnią wcześniej do chaty z okazji świąt. Bez śniadania, szybko zbieramy się do kupy i ruszamy na piątkowe zakupy. Nie ukrywam, że wcześniej rozglądałam się za wielkanocnymi symbolami, ale zawsze sobie mówiłam przez ten tydzień, że może znajdę gdzieś taniej. Chyba muszę się odzwyczaić od takiego sposobu myślenia i kalkulowania jeśli chcę coś nabyć w polskim „klimacie”, bo to jak szukanie igły w stogu siana, tym bardziej tak późno jak ja to zrobiłam.

A oto teraz moja skrócona droga krzyżowa:

Pierwszy przystanek: Poundland (in. Funciak, czyli sklep ze wszystkim za 1 funta, coś w stylu „wszystko po 4,50 zł” w Polsce). Od razu wparowałam w dział z dekoracjami, ale ku mojemu przeczuciu półki były puste jak za PRL-u. Na dolnej półce, wyczaiłam głęboko schowane „sianko” w kolorze żółtym – to dobrze, będzie czym wypełnić koszyk, którego jeszcze nie mam. Po drodze do kasy jeszcze natknęłam się na obrusik (nie taki ładny jak w Polsce robią), jakieś pisaki do pomalowania jajek, żółte kurczaczki i to by było na tyle.

Przystanek drugi: Sainsbury’s – najdalszy punkt tej wyprawy. Było pełno ludzi w sklepie. Z resztą czego ja się spodziewałam w przeddzień Wielkiej Soboty. Lataliśmy prawie jak dziki między półkami, żeby zdobyć jeszcze coś taniego i sensownego zarazem. Wyrwałam ostatni koszyk wiklinowy z półki, pierdółek typowo ozdobnych nie było co chciałam, za to Anglicy mają hopla na punkcie czekolady – cały sektor związany ze świętami był w czekoladzie: jajka, zajączki, kurczaczki z logo ulubionymi postaciami kreskówkowymi – do wyboru do koloru, co kto chciał. Aż sama zgłupiałam co mam kupić, żeby wsadzić do tego koszyczka, ale jakimś cudem znalazłam neutralne słodycze i poszłam dalej. Wiedząc, że za 3 godziny musimy być w pracy, bez opamiętania jak w wyścigu formuły 1 (za co posłużył nam gigantyczny koszyk) pokonywaliśmy kolejne regały z jedzeniem. Nagle dostałam telefon z pracy, że życzą mi Happy Easter i nie idę dzisiaj do pracy – no świetnie, znowu to samo.. A niech ich szlag… Przynajmniej mam więcej czasu na zakupy, tym się musze pocieszyć, nie mam innego wyjścia. Zwalniając tempo, nagle zaczęłam sobie przypominać co mi brakuje na jutro. Solniczka! Mazurek! Biała kiełbasa! Gotowana szynka! Jajka! Rzeżucha! Chorągiewka! Baranek z masła! O matko… Dorwałam tylko coś co przypomina rzeżuchę, nie było niczego przypominającego mazurka, więc wzięliśmy jakieś „easter  cup cakes” na wszelki wypadek, dokupiłam sobie na pocieszenie uszy królika i poszłam do kasy. Idziemy w stronę domu.

Przystanek trzeci: Śniadanie. Wygłodniali z wyładowanym plecakiem, torebką i siatkami w rękach, usiedliśmy sobie na czymś, co można chyba nazwać siedziskiem z desek pod drzewkiem na małym placu z fontanną, otoczonym przede wszystkim budynkami z mieszkaniami socjalnymi i kawiarenkami na parterze. Mając do dyspozycji cudownie odżywczą bagietkę i niesamowicie zdrową Fantę, obserwowaliśmy bawiące się dzieci, biegające między kolejnymi strugami wody wydobywającymi się z betonu. Fajnie by było sobie tak beztrosko żyć, tak jak one to robią.. ale niestety życie jest okrutne i po chwili wytchnienia trzeba iść dalej.


Przystanek czwarty: Market. Tak nazywamy bazar mieszczący się na tyłach wielkiego centrum handlowego, będącym centrum miasta w samym sobie. Tzn. jeśli mówisz, że chcesz iść do „centrum” (miasta) albo „shoppingu”, to właśnie tam dotrzesz. Na tym typowym, zadaszonym targowisku, znajduje się mały polski sklepik, w którym miałam nadzieję, że kupię chociaż tego baranka z masła czy mazurka. Eee tam, nic z tych rzeczy. Nic świątecznego nie mają. Mówi się, że nadzieja matką głupich, więc poszłam dalej.

Przystanek piąty: Grosik. Kolejny polski sklep, położony niedaleko od tego poprzedniego. Znajduje się w tzw. Food Centre, czyli mniejszym centrum, przylegającym do shoppingu, ze sklepami typowo spożywczymi, jak sama nazwa wskazuje. Nieźle zaopatrzony muszę przyznać, ale strasznie ciasny. Wyczuwałam w powietrzu co dopiero tam się będzie działo i nie myliłam się – zobaczyłam stado Polaków robiących zapasy na święta. Aż odechciewa się wejść, ale mus to mus, wchodzimy. To, że się tam przemieszczaliśmy w ogóle był jakimś cudem. Nawet dotarłam do działu z wędlinami i kupiłam białą kiełbasę, z szyneczki gotowanej zrezygnowałam (w końcu jest nas dwójka, ile można jeść??). W kolejce do kasy wyczailiśmy baranka – nie z masła tylko z szynki, ale dobre i to, ostatecznie bierzemy – i tip-topami doszliśmy do lady, żeby za wszystko zapłacić. W pocie czoła wyszliśmy stamtąd mając coś bardziej konkretnego na nasz niedzielny stół, ulżyło mi trochę.

Przystanek szósty: Iceland. Też w Food Centre, więc niedaleko na szczęście. Załatwiłam sprawę szybko, biorę jajka i inne stałe produkty, które goszczą na stałe w naszej lodówce i zwiewam stamtąd jak najszybciej do domu.

Przystanek siódmy: Dom. Tak, o moje mieszkanko chodzi. Trzeba zabrać się za generalne porządki, nie ma zmiłuj. A mój luby wyparował do biblioteki, co za cwaniak. A niech idzie, poradzę sobie sama ze wszystkim, w końcu Pani Domu jestem ;) Zapada wieczór, robi się ciemno. Wyruszamy z domu.
Przystanek ósmy: Krzaczory. Wiem, że to głupio brzmi, ale w sumie tak było ;D Niedaleko nas, zauważyliśmy podczas naszej drogi krzyżowej, że rosną krzaki z gryczpanem / bukszpanem (jak zwał tak zwał). Co będziemy kupować i pieniądze tracić, skoro rośnie sobie samo i ja potrzebuję tylko kilka gałązek do ozdoby..? Ubrani w ciemne ciuchy, bez kominiarki, biorąc reklamówkę do kieszeni, przemierzamy dzielnicę, w której mieszkamy i która na złość w piątek tętni życiem, pełno młodzieży jest na ulicy. Obmyślając plan, jak niepostrzeżenie urwać to zielsko, dochodzimy do miejsca zbrodni i jakby nigdy nic, udając, że sobie gadamy na murku, wzięliśmy to co chcieliśmy i wróciliśmy do mieszkania. Poszło gładko, ale stres mały był, policji tu nie brakuje, a Wielki Brat podobno bacznie patrzy przez uliczne kamery.

Przystanek dziewiąty: Koszyczek. Nadeszła Wielka Sobota, a i z nią pobudka wcześnie rano, przecież trzeba wszystko przygotować, bo do kościoła idziemy na godz. 13:00. Ugotowane jajka czekały aż ostygną i zostaną pomalowane, a ja zabrałam się za strojenie koszyczka. Zawsze tą częścią obrzędów zajmowała się moja mama, ja tylko pomagałam, więc teraz już rozumiem ile ją to zawsze pacy kosztowało. Męczyłam się z tym dobrą godzinę, wydaje się, że niby taki tam koszyczek, a tu ci psikus.. Mój D. zajął się malowaniem pisanek, nawet nieźle rysuje, ale ciągle marudzi, że nie ma pomysłów. Heh, jak z dzieckiem… ;) Wyszykowani wyruszamy do kościoła.

 
Przystanek dziesiąty i ostatni: Święconka. Jakimś dziwnym trafem tym razem szliśmy sami, żadnych ludzi dookoła nie było, a przynajmniej takich odpicowanych i ze święconkami tak jak my. Zbliżamy się do naszego celu i ku naszej uldze, jednak ludzie stoją przed kościołem i pomału zmierzają do wejścia. W środku było pełno ludzi. Strasznie duszno, muszę stać przy wyjściu w razie czego gdybym poczuła, że zaraz zasłabnę. I znowu było pełno dzieciaków. Historia się powtórzyła sprzed tygodnia, ledwo co mogłam usłyszeć co mówił ksiądz, wrzaski, płacz i wszystko naraz. Szczęście, że święcenie pokarmów nie trwa długo i zaraz stamtąd wyjdziemy. Podczas samej czynności kropienia wodą święconą, mój przyszły mężulek (informacja nieoficjalna ;P) stał przerażony obok mnie i takiego faceta, spoglądając cały czas na koszyk, czy aby ten gościu nie wybiera nam kiełbasy ze środka xD Wychodzimy z kościoła 5 minut, co jeszcze bardziej wprawia mnie w niemałą furię, ale wszystko duszę w sobie, w końcu trzeba się zachowywać w takim miejscu. Nareszcie koniec męki, idziemy udać się na odpoczynek i czekamy na jutrzejsze śniadanko :)


Korzystając z okazji życzę pogodnych, radosnych Świąt Wielkiej Nocy spędzonych w gronie najbliższych, smacznego jajka, mokrego dyngusa i dużo uśmiechu każdego dnia :)

wtorek, 19 kwietnia 2011

Sezon grillowy czas zacząć! :D

Pogoda była dzisiaj piękna. I wcale nie przesadzam :) Słoneczko ładnie świeciło, pi razy drzwi było 23 stopnie (nie mam jeszcze termometru by określić to dokładnie), mały wiaterek, czyli idealna pogoda dla mnie. Nie mam pojęcia jak ja wytrzymam te jordańskie upały kiedy uda mi się tam wreszcie dolecieć, ale to odstawmy na bok ;)

Już od dłuższego czasu korciło mnie i mojego lubego (chyba bardziej jego), żeby zrobić grilla, skoro taka ładna pogoda jest od dłuższego czasu. Kto by pomyślał, żeby smażyć kiełbaski już w kwietniu w Polsce? Może wyjątki były, ale nieliczne ;) Teraz pogoda nie była przeszkodą, ale problem polegał na tym, że nie mieliśmy kompletnie nic, żeby tego grilla urządzić. W końcu niedawno się przeprowadziliśmy z wynajmowanego pokoju do kawalerki z ogrodem i nie mieliśmy kompletnie nic co z ogrodem miało cokolwiek wspólnego. Przeglądając ebay i sklepy internetowe oferujące grille złapaliśmy się za głowę.. żeby najzwyklejszy grill kosztował tutaj tyle kasy?!? Nie pomyśleliśmy wtedy, że może w składziku / piwnicy (jak to nazwać??) można coś ciekawego znaleźć. Jest to miejsce dla wszystkich mieszkańców mojego budynku - ciężko to nazwać blokiem; jest to dom szeregowiec przerobiony na mieszkania - w którym można zostawić rower, wózek czy inne rzeczy. Swoją drogą dodam, że tutaj piwnic jako takich (mam na myśli tych pod ziemią) nie ma z dwóch przyczyn: byłyby ciągle zalewane wodą i rozprzestrzeniłaby się strasznie plaga szczurów, mysz czy tez innych gryzoni tego typu. Były w środku rowery, grzejniki, wanienka do dziecka, 2 telewizory no i... grill!!! Myśleliśmy najpierw, że jest to czyjaś własność obecnych lokatorów, ale w końcu tylko my mamy dostęp do ogrodu - więc niby kto miałby tego używać? Bierzemy! I niewiele czekając, przygarnęliśmy grilla do siebie ;) Ale mamy farta, teraz trzeba iść tylko po węgiel, podpałkę i mięsko. Tutaj też nie sądziłam, że będą schody.. Musieliśmy się nachodzić po mieście, żeby znaleźć brykiet, w innym miejscu podpałkę i w kolejnym mięso. O matko... Tyle zachodu dla głupiego grilla. Niby w UK tak uwielbiają grillować, BBQ urządzać, a trzeba się najeździć po sklepach, to jakieś chore jest..

Na szczęście wszystko ładnie się udało, wszystko smakowało i muszę potwierdzić, że...
SEZON GRILLOWY ZOSTAŁ OFICJALNIE OTWARTY :)

Smacznego :)

niedziela, 17 kwietnia 2011

Polska msza na obczyźnie

Dzisiaj pierwszy raz od kiedy mieszkam w UK poszłam na polską mszę z moim D. Jedyna taka msza jest organizowana w moim (wcale niemałym) mieście dwa razy w miesiącu, więc stwierdziliśmy oboje, że pójdziemy zobaczyć jak to tutaj wygląda. Tym bardziej okazja większa, w końcu dzisiaj przypada Niedziela Palmowa. Muszę przyznać, że jakaś wielce pobożna nie jestem, nawet w Polsce chodziłam na msze jak chciałam, bo ustaliłam sobie i mam takie przekonanie, że chodzę do kościoła wtedy, kiedy czuję taką potrzebę. No ale święta obchodziłam w Polsce i będę robić to tutaj, tradycję trzeba podtrzymywać. Zatem wzięła nas chcica, do pracy w ten weekend nie poszliśmy tym razem, no to idziemy.

Nawet fajna droga jest do tego kościoła, aż tak daleko nie mamy na piechotę. Wiosennie się zrobiło, jest pogodnie, słoneczko wyglądało na chwilę zza chmur, wszędzie zielono i sporo kwiatów. Zdziwiło mnie to tutaj, że miasto może być bardziej zielone niż betonowe, gdzie w Polsce jest na odwrót. Co prawda, jest tez minus, że wszędzie wydaje się być dalej dla niezmotoryzowanych, ale ścieżki piesze i rowerowe są tak zachęcające, że generalnie w ciepły dzień nawet odległy spacer do sklepu czy innego miejsca nie stanowi wielkiego problemu.
 


Droga do kościoła - mimo pozorów, jest to centrum miasta ;)

Idziemy za jakimiś ludźmi, wyglądają na Polaków, pewnie też do tego samego kościoła idą. Po drodze mam problemy z moimi nowymi papciami (płaskie baleriny), przecierają mnie, ale przeżyję i jakoś dotrę na miejsce. Mijamy jakąś wysoką antenę satelitarną, na niej było pełno pozawieszanych talerzy do odbierania sygnałów. "Cholera" - pomyślałam sobie - "To przez tą durną antenę czasem nie mam neta" albo mam tak, że strony potrafią się wczytywać 15 minut i nic, a my w tym czasie jak takie durnoty latamy po mieszkaniu szukając sygnału. Miałam ochotę wygrzebać tą antenę z ziemi i postawić obok domu, może wtedy problemu by nie było... Już widzimy jakiś krzyż w oddali, a obok niego takie dziwne coś z kominem, chyba to tam. Dziwne, że tak może wyglądać kościół, za nowoczesne jak dla mnie, ja jestem przyzwyczajona do starych zabudowań, w których czułam ten "klimat", taki duchowy, gdzie można faktycznie się wyciszyć i pomodlić.

To "coś" w tle to kościół...

Wchodzimy do środka, w przedsionku po lewej toalety (!!), przy drugich drzwiach stolik z dużą, starą misą z wodą święconą, gazetka katolicka i ulotki, po prawej na ścianie wielka tablica ogłoszeń. Przekraczamy drugi próg i moje pierwsze wrażenie: nawet fajnie, mały kościółek, taki kameralny. Wszędzie wykładzina (swoją drogą: Anglicy je kochają wszędzie kłaść w domach, nie inaczej mogło być w kościele), zamiast tradycyjnych ławek z miejscem na kolana do klękania i miejscem na książeczki lub ulotki - zwykłe krzesła z miękkim siedziskiem, żeby dupsko nie bolało, takie jak można spotkać w poczekalni u lekarza, coś mniej więcej takiego. Wybieramy sobie miejsca siedzące mniej więcej w połowie sali, siadamy mniej więcej na środku w rzędzie, i tak nie pójdziemy do komunii przecież. Rozglądamy się po sali, przyszło bardzo dużo młodych osób, często z dziećmi, osób starszych może było z parę sztuk. Nawet sporo osób przyniosło palemki, nawet nie wiem skąd oni je wytrzasnęli, ja nigdzie ich nie widziałam, a przecież kupiłabym na pewno. Nagle zastanawiam się nad prozaiczną sprawą, gdzie mogę zostawić torebkę, żeby było wygodnie, w końcu w Polsce wieszałam sobie na wieszaczek i było cacy. Tutaj zapomnij. No to chyba będę klękać na aparat, który mam w tejże torebce, nie ma wyjścia, mało miejsca w sumie na to klękanie zostawili (dobrze chociaż, że ta wykładzina jest). Jeszcze rzut oka na ściany - za plecami nie ma balkonu i organisty, ba organów też nie ma - ciekawe jak to będzie wszystko przebiegać bez muzyki. Patrzę na przód - brak plansz na projektory z wyświetlanym tekstem piosenek. Coś czuję, że będzie cienko...

Zaczyna się msza. Jak dobrze słyszeć więcej ojczystego języka niż tylko kilka wydukanych słów od obcokrajowców w pracy czy w pobliskim sklepie. Tak jakoś polskością zapachniało. Tylko mam coś wrażenie, że msza coś nie po kolei leci, ale może mam jakieś zwidy i luki w pamięci. Treści modłów na szczęście nie zapomniałam. Im dłużej trwała msza, tym dzieci zaczęły coraz bardziej dokazywać. Wiercą się, ryczą, wrzeszczą, niektóre urządzają sobie wycieczki pod krzesłami, inne żądają czegoś do jedzenia, a jeszcze inne zaczepiają dzieci siedzące w innych rzędach lub obce kobiety o długich włosach, ciągnąc je co chwilę za kosmyki. Istne przedszkole, normalnie cyrk na kółkach, myślę tylko, kiedy ta msza się skończy. Nie mogę się skupić, wyciszyć.. czy to na pewno kościół? Rodzice tych dzieci niby robią co mogą by je uciszyć i uspokoić, ale jak już zacznie się porządne wycie na cały kościół, zagłuszając przy tym księdza, to nie wychodzą z tymi swoimi "pociechami" na chwilę na zewnątrz, ja nie wiem.. Żeby nawet nie dać innym szansy na normalne uczestniczenie we mszy, dezorientacja i paranoja jakaś.

Spotkanie dobiega końca, cieszę się jak głupia w duchu, że wreszcie pójdę do domu. Czuję się zmęczona, a przecież wyspałam się, chcę odpocząć, BARDZO. Nie podobało mi się, stwierdziłam, że chyba przejdę się na angielską mszę następnym razem. "Na szczęście" mój D. przypomniał mi, że za tydzień w sobotę święconka, więc trzeba przyjść tu jeszcze raz... Oł noł, again..?? Heh, na szczęście święcenie pokarmów jest krótkie, to chyba nie będzie AŻ tak źle, co..? Muszę jeszcze wymyślić skąd wytrzasnę koszyczek i całą resztę rzeczy na następną sobotę, ale najpierw idziemy do KFC, jestem głodna.

Głęboki oddech i idę jeść ;)

Położnicze historie – praktyki z porodówki (cz. I )


II rok licencjata. Rok 2008, jakoś w lutym chyba, w każdym razie zima była. Pierwsze praktyki z porodówki, szpital Świętej Rodziny w Poznaniu. Zajęcia na 7:10 rano, o zgrozo.. Spotykam się z pozostałymi 3 dziewczynami z mojej grupy przed wejściem do szpitala, ale prędko wchodzimy do środka, bo ciemno na dworze i strasznie piździ. Portier daje nam kluczyk, wpisujemy się do jakiegoś śmiesznego zeszytu i kierujemy się do szatni, ulokowanej gdzieś pod dachem. Szatnia na strychu? Pierwsze się z tym spotykam, ale idziemy, co zrobić. Im wyżej po schodach tym sufit niższy i tak jakoś ciaśniej. Co do cholery, to był szpital dla karłów czy co? Trzeba było prawie po kolanach iść, żeby dostać się do szatni, która tak naprawdę okazała się… małą klitką, jakieś 2 x 3 m, niewiele większą od jakiejś komórki na mopa z wiadrem. O Boże, co tu się będzie działo? Niezły początek, i tak ma być dzień w dzień przez 3 tygodnie…? Było bardzo mało miejsca, do dyspozycji tylko wieszaki, szafek na kluczyki nie było, bo po co. Żeby tego było mało, nie byłyśmy jedyną grupą korzystającą z tej „szatni”, bo w tym samym czasie, o tej samej porze na innym oddziale urzędowała grupa z pielęgniarstwa, jakieś 6 osób, razem nas było 10, a i jeszcze później okazało się, że również nasza instruktor tam się przebierała. Niezły cyrk na kółkach. Nawiasem mówiąc, o urokach studiowania na Medycznej od strony organizacyjnej może kiedy indziej w osobnym poście..

Przebrane w białe mundurki idziemy na oddział z torebkami – przecież nie zostawię komórki, portfela i kluczy w jakiejś śmiesznej i żałosnej zarazem „przebieralni”. No i nie zostawię na pastwę losu moich cennych notatek. Stres nas zjadał od środka, ale w sumie czego miałyśmy się bać? Zderzenia z rzeczywistością? Pani instruktor? Oddziałowej? Położnych, lekarzy, pacjentek..? Wszystkiego naraz chyba. Przed oddziałem na korytarzu widzimy przyszłych i/lub świeżo upieczonych tatusiów, o matko, to naprawdę się zaczyna.. Wchodzimy. Jest jeszcze sporo czasu przed obchodem, niektóre przebudzone pacjentki już się szwendały po korytarzu i patrzą na nas jak na UFO. Po chwili podchodzi do nas jakaś sympatyczna z wyglądu położna i pyta czy my to my z takiej to a takiej grupy. Przerażone odpowiedziałyśmy, że tak i się okazało, że to nasza pani instruktor. Hurra! Kamień spadł mi z serca, trafiłyśmy na bardzo przyjaźnie nastawioną panią mgr, nareszcie coś pozytywnego dzisiaj :)
 
Na początek – skoro było przed obchodem – zostałyśmy przydzielone do odpowiednich sal na ścielenie łóżek, żeby wszystko było gotowe na czas (swoją drogą myślałyśmy wtedy, że to nasza najgorsza zmora, ale i o ścieleniu łóżek myślę, że też się post jakiś znajdzie). Już nawet z tego całego stresu nie pamiętam czy uczestniczyłyśmy w obchodzie, ale mniejsza z tym. Czas na zwiedzanie oddziału, trzeba w końcu wiedzieć gdzie co jest. Wchodzimy na sale porodowe i co zastajemy..? Średniowiecze!! Dwie sale porodowe wyłożone w starych, rzeźniczych płytkach, oddzielone od siebie tylko ścianą, bez żadnych drzwi, z metalowymi, niewygodnymi łóżkami i przestarzałą aparaturą. Trzecia z kolei podobna, ale już z drzwiami jak w przedziale kolejowym. Aaaaaa!! Gdzie ja jestem?!?! To już w muzeum powinno być, w takich warunkach to moja mama rodziła dawno temu, heh.. Na szczęście to nie jedyne sale porodowe na tym oddziale, poza nimi były jeszcze dwa świeżo wyremontowane pokoje na przyjazny, europejski standard. Chwała Bogu, jestem w XXI wieku.

Wydawało mi się wtedy, że będzie luźniejszy dzień, taki zapoznawczy powiedziałabym. Ale porodówka nie była pusta, pełna do końca też nie. Mnie i koleżankę przydzielono do „wagonu” (tak nazywali tą salę z rozsuwanymi drzwiami), żeby raźniej było na początek, a pozostałe dwie dziewczyny wysłali gdzie indziej. W środku pacjentka, sama, bez partnera (nie był to poród rodzinny), my dwie i stres. Na szczęście instruktor czuwa nad nami i rozładowuje napięcie. Pod koniec naszej zmiany moja pacjentka zaczyna rodzić. „To już?!?” :O Ale panika, szybko szybko, fartuchy, narzędzia, jałowe rękawice. Nasza nauczycielka odbiera poród, żadna z nas nie była w stanie nawet ogarnąć samej siebie, byłyśmy w totalnym szoku. Ja się czułam tak, jakby mi całe życie przed oczami przeleciało, chociaż wcale nie umierałam – no chyba, że ze strachu. Normalnie w tym momencie zobaczyłam wszystkie notatki, które tak miałam wykute na pamięć, ale nawet i one mi nie pomogły. Rodzi się główka, barki i reszta – jest dziewczynka! Wszystkie poryczałyśmy się ze szczęścia jak bobry ;)

Niesamowite, pierwszy raz widziałam poród na własne oczy, ale na pewno nie był to ostatni raz. Przeżywałam to cały dzień, to było warte wszystkiego :)

Historie położnicze - wstęp


No tak... zebrało mi się na wspomnienia, dlatego zakładam nowy cykl tematów o medycynie, a ściślej ujmując - o moim położnictwie.

Powinnam chyba zacząć od początku. Skąd w moim życiu pojawił się pomysł na taki zawód? Wybór dokonał się niewinnie „sam”. Nie, nie, to nie zawód z powołania, który czułam od urodzenia. Wybierając przedmioty maturalne, miałam nie jeden dylemat, co powinnam zdawać, w czym czuję się mocna. Nie mogę siebie jednoznacznie ocenić jako ścisłowca lub humanistę i tu był cały problem.


Było to tak. Staję przed wyborem przedmiotów:
  • Historia - nie, nie lubię zapamiętywania dat;
  • WOS - polityka? Byle jak najdalej (poza tym "wszyscy" zdawali.. bo łatwa);
  • Matma - ooo nie, dzięki Bogu, nie było przymusu jej zdawania;
  • Fizyka - jeszcze gorzej...
  • Chemia - nie czułam się w tej dziedzinie na tyle dobra, żeby w niej startować;
  • Geografia - no coś bardziej dla mnie;
  • Biologia - interesuje mnie tylko działka związana z ciałem człowieka, pantofelki, nagonasienne i żabki totalnie mnie nie kręciły.

No to mam. Biologia podstawowa, geografia rozszerzona (żeby biologia goła nie stała na świadectwie, to wzięłam gegrę też).

Matura poszła całkiem całkiem. Suma sumarum na ekonomiczną w Poznaniu z geografią i angielskim się nie dostałam, ale za to poznański medyk otwiera przede mną drzwi aż na 2 kierunki: pielęgniarstwo i położnictwo. „O matko” – myślę sobie – „ja i medycyna? Ja i odpowiedzialność za zdrowie i życie innych ludzi? Masakra jakaś, to nie dla mnie..” Ostatecznie po wypisaniu sobie „+” i „-” obu zawodów, wybrałam położnictwo – zawsze interesował mnie ten temat, ale nigdy nie sądziłam, że podejdę do tego profesjonalnie i stanie się to moim sposobem zarabiania na życie. W sumie zawsze ze studiów mogę zrezygnować i żaden pacjent przeze mnie nie ucierpi..

Z czasem coraz bardziej zaczęło mi się to podobać, aż wreszcie pokochałam ten zawód. Jest piękny, ale zarazem ciężki i w Polsce mało doceniany. Pozostaje mieć nadzieję, że może wreszcie się to kiedyś zmieni - w końcu nadzieja matką głupich, a ona zawsze umiera ostatnia.. ;)

sobota, 16 kwietnia 2011

The Royal Wedding, czyli ślub Kate Middleton z księciem Williamem

Dzisiaj krótko na temat zbliżającego się wielkiego wydarzenia, o którym mówi cały świat. Mam na myśli oczywiście ślub brytyjskiego księcia Williama z Kate Middleton, który odbędzie się już za grubo ponad tydzień, a dokładniej 29-tego kwietnia w piątek w Londynie.

Nie wiem dokładnie jak ten temat zaślubin trzyma się w Polsce. A jak na to całe widowisko reagują Brytyjczycy oraz ludność innych nacji, która zamieszkuje UK? Z rozmów, które przeprowadziłam ze znajomymi w pracy wynika, że nie przejmują się tym aż tak bardzo. Ślub to ślub, jak każdy inny - z tą różnicą, że popularnej i lubianej książęcej pary, który będzie wyemitowany w telewizji. Dodam jeszcze, że większość zapytanych osób to imigranci, no i w sumie mają podobne zdanie jak ja. Jednak z moich obserwacji muszę stwierdzić, że rodowici Brytyjczycy bardziej ten fakt "przeżywają", choć oczywiście nie wszyscy. Na jakiej podstawie to wywnioskowałam..?

Oczywiście z tego co dzieje się w sklepach!

Widziałam w sklepach z kartkami okolicznościowymi i akcesoriami na różnego rodzaju imprezy, a nawet w marketach sieci Sainsbury's i Lidl, że istnieją całe działy, różnego rozmiaru stoiska z pierdółkami lub pojedyncze rzeczy, które są sprzedawane na nadchodzącą uroczystość. Są to m.in. flagi brytyjskie, kapelusze w barwach narodowych (jak na mecz piłkarski), grawerowane kieliszki przyszłych małżonków, filiżanki, kubki, tacki do naczyń z ich zdjęciami, bransoletki gumowe, książka "love story", imitacja pierścionka zaręczynowego przyszłej panny młodej i wiele innych. Ludzie (czyt. w większości Anglicy) to kupują, poważnie! Mnie to może trochę dziwi, bo jakoś specjalnie się tym nie podniecam, no ale jakoś nie wyobrażam sobie kompletować takie rzeczy, bo po co ;) Oczywiście nie mam nic przeciwko, niech sobie robią co chcą, może część z nich pojedzie nawet na ten ślub. Ale nie da się ukryć, że "chłyt marketindody" zadziałał ;)

A ja czekam na zdjęcia z ceremonii, bo telewizora nie mam.. :( Szczególnie czekam na zdjęcia sukni panny młodej, strasznie mnie zżera ciekawość jak będzie wyglądać :) Sama chciałabym mieć już swoją suknię ślubną, ale ciiii.... miało być krótko ;)

Aaa, jeszcze można wysłać życzenia młodej parze - oto skrzyneczka pocztowa ;)

piątek, 15 kwietnia 2011

Nocną porą, ze słuchawkami na uszach..

Coś mam chyba ostatnio za dużo czasu, albo za szybko piszę, nie wiem - w każdym razie witam wszystkie sowy, które jeszcze nie śpią.


Nieodłącznym elementem mojego życia jest muzyka - tak, mam tego świadomość, że nie jestem w tym oryginalna - ale dzień bez ulubionych melodii jest dla mnie dniem niewypełnionym do końca.

I tak, pewnie najprościej byłoby teraz napisać czego słucham w danym momencie albo czego słucham często lub - czego słucham w ogóle, jeśli to w ogóle kogoś interesuje. Nie jest trudno zgadnąć, że prym od roku wiodą piosenki o klimacie arabskim, śpiewane właśnie w takim języku. Oczywiście innych rzeczy też słucham, ale tych najczęściej zdecydowanie, wprowadzają mnie w dobry nastrój i jakoś tak myślami znajduję się zupełnie gdzie indziej, dokładniej gdzieś w Jordanii, ale nie powiem gdzie.. ;)

Oto lista top 3 arabic songs, czyli najlepszych moich typów, które mogę słuchać w kółko :)
(proszę wziąć pod uwagę, że transliteracja przekładni z arabskiego alfabetu na angielski może się różnić, piszę tak jak mam w napisane w winampie lub wklejam źródło ;))

  1. nie znam prawdziwego tytułu; o ile dobrze mi wiadomo, jest to pieśń na cześć jordańskiej armii


Shukran i tisbah 'ala khayr (czy jak to tam się wymawia) ;>

czwartek, 14 kwietnia 2011

Deser na dziś, czyli ciasto czekoladowe na ciepło z lodami waniliowymi :)


Postanowiłam, że dzisiaj pociągnę jeszcze temat kulinarny, może komuś narobię smaku.. ;) Będzie o... przepysznym deserze, ogromnej bombie kalorycznej, którą wprost uwieeeelbiaaaam :D

Będąc w centrum handlowym z moim D., stwierdziliśmy, że dzisiaj zaszalejemy i pójdziemy na deser do kawiarni - ale mi też szaleństwo, w końcu to normalne, bo przecież zwykli, zarabiający śmiertelnicy też tak robią ;P Niestety z tą różnicą, że szkoda było nam wydawać 5 funtów na sam deser za osobę i do tego kawka, a to wszystko razy 2... Doszliśmy do wniosku, że zrobimy sobie sami deser w domu, wyjdzie taniej.

Pomysł na coś słodkiego został zaczerpnięty po wizycie u naszej poprzedniej landlady (przesympatycznej, znajomej Polki), która poczęstowała nas tym przysmakiem rozpływającym się dosłownie w ustach. Niewiele się zastanawiając poszliśmy do Iceland'a (dla nie wtajemniczonych - market z mrożonkami i nie tylko), kupiliśmy czekoladowe, zamrożone ciacho (£1,50), do tego 2 litry lodów waniliowych (£1) i wygłodniali wróciliśmy do domu.

Na zdjęciu latte macchiato własnego wyrobu (tak wiem - muszę jeszcze popracować jak tą kawkę idealnie zrobić, to była chyba trzecia próba, trochę nie wyszło; no i kawka już trochę upita ;P), ciacho na ciepło z lodami i bitą śmietaną na poprawę humoru w pochmurny, angielski dzień - serdecznie polecam! :)


P.S. Podobno jestem na diecie, ale co tam... ;P

Angielskie śniadanie

Aaaaa, żeby nie było monotonnie, to dzisiaj będzie kulinarnie.
Z racji tego, że żyję w UK (krótko bo krótko, ale jestem tutaj), nie idzie nie wspomnieć o angielskim śniadaniu, najpopularniejszym daniu tutaj, obecnym wszędzie na każdym kroku. No nie szło nie spróbować tego "czegoś" będąc w Anglii.

Przed wyjazdem wiele się nasłuchałam od znajomych, którzy mają za sobą skosztowanie tego "oryginalnego" pomysłu na początek dnia, że jest to ociekające tłuszczem wszystko co na tym talerzu możesz znaleźć... Nie wierzyłam im, że to jest aż takie tłuste, nawet po tych opowieściach wyobrażałam sobie ten talerz jako zupę z oleju a w nim fasolę, bekon i pływające, sadzone jajko...

Pewnego poranka mój TŻ (TŻ = Towarzysz Życiowy; przyp. red.), wygonił mnie z łóżka w zimny poranek i zaprowadził mnie (w mojej niewiedzy gdzie i po co idziemy) do restauracji na śniadanie. Takie typowe angielskie śniadanko można sobie samemu skompletować w restauracji, wygląda to mniej więcej jak na szkolnej stołówce: bierzesz tackę i albo sobie sam nakładasz co chcesz i podchodzisz do kasy, albo mówisz obsłudze co nałożyć i idziesz zapłacić. Do wyboru widziałam:
  • fasolkę w sosie pomidorowym,
  • jajko sadzone,
  • plasterek bekonu,
  • parówkę - ZUPEŁNIE niepodobna do żadnej polskiej kiełbaski, ZUPEŁNIE niesmaczna, konsystencja w środku wiórowata (co oni tu do cholery jedzą?? oni to nazywają kiełbasą?!?)
  • plasterek czegoś, co przypominało polską kaszankę
  • grzybki - w tym przypadku widziałam duży kapelusz od pieczarki (chyba to była pieczarka ;P), jakoś specjalnie podsmażany czy coś; u mnie w pracy na stołówce serwują małe, posiekane grzybki w sosie własnym, podobnie jak w Polsce,
  • pomidor na ciepło,
  • tost z masłem,
  • do picia kawka lub herbatka do wyboru, ja wybrałam herbatkę - i tu się spełnił mój koszmar z dzieciństwa.... była to w zamyśle herbata z mlekiem znienawidzona przeze mnie w pierwszych latach podstawówki... Na szczęście herbatkę podali osobno w takim srebrnym dzbanuszku, podobnie zrobili z mlekiem i nie było problemu ;)

    Po zjedzeniu zawartości mojego talerza czułam się jak po obiedzie - musiałam posiedzieć z 20 minut i odpocząć trochę, myślałam, że nie wstanę ;P Wszystko ociekające tłuszczem, jasny gwint.. znajomi mieli jednak rację ;) Teraz też już wiem, dlaczego Anglicy od rana są tak flegmatyczni... ;)

    środa, 13 kwietnia 2011

    Nauka języka arabskiego cz. II

    Tak jak sobie obiecałam wczoraj, dzisiaj powrócę do nauki tego trudnego języka. Właśnie siedzę w bibliotece i uświadomiłam sobie, że zapomniałam wziąć ze sobą notatki, które jeszcze wydrukowałam sobie w Polsce. No trudno się mówi, przeżyję. Tym bardziej, że mogę ściągnąć sobie notatki jeszcze raz z fajnej stronki, gdzie można znaleźć wiele materiałów, o TUTAJ. Teraz konkretnie korzystam z Peace Corps Arabic in Jordan ( PDF + MP3 ).

    Muszę stwierdzić, że zaczynając naukę rok temu nie sądziłam, że to będzie aż tak trudne pod względem organizacji. Mam tutaj na myśli organizację pod tytułem: od czego zacząć najpierw? Alfabet, słówka, gramatyka, proste zdania...? Mówić, pisać i czytać od razu czy po kolei..? Na początku doszłam do wniosku, że najlepiej jest zacząć od wszystkiego po trochu, tzn nauczyć się słówka, wymówić je, przyjrzeć się jak ono jest zapisane w języku arabskim i na końcu ze zrozumieniem kolejnych liter zapisać własną wersję koślawych szlaczków. Strasznie czasochłonna robota. Może to jest nawet fajny sposób, ale niestety jest to dla osób o dużych pokładach wolnego czasu, chęci do żmudnej pracy i cierpliwości przede wszystkim. Nie twierdzę, że tak jest tylko z tą metodą - jest z każdą podczas nauki nowego języka czy nauki czegokolwiek, by móc daną rzecz zrozumieć - ale wierzę, że istnieje szybszy sposób. Dlatego wymyśliłam, że spróbuję nowej metody, czyli takiej, gdzie:
    1. najpierw nauczę się mówić, tzn nauczę się tak, by móc się porozumieć z kimkolwiek;
    2. następnie (rozpoznając litery arabskie i ich różne zmiany kształtów na początku, w środku i na końcu wyrazu), przeczytać proste słowa i/lub zdania;
    3. na końcu napisać cokolwiek na kartce z tego co już umiem.
    Nie jest to odkrycie nowe, ale jestem ciekawa jak ta metoda się sprawdzi. Generalnie rzecz biorąc myślę, że nawet podświadomie taką kolejność sobie wybrałam od samego początku (wkuwając słówka i wyrażenia), ale nigdy się nad tym nie zastanawiałam ;) Tak to jest kiedy człowiek czegoś bardzo chce i chciałby mieć to już wszystko od zaraz, ale tak się nie da ;) Jeszcze pewnie na końcu wyjdzie, że pomieszam obie możliwości i tez będzie ok, za bardzo zakręcona chyba jestem ;) No cóż, każda metoda dobra, jeśli prowadzi do wyznaczonego celu ;)

    Kolejną zmianą jaką dokonałam (choć nie do końca) jest nauka dialektu. Wcześniej podałam linka do materiałów (aktualnie z nich korzystam), które de facto są typowo nastawione na naukę dialektu używanego w Jordanii. Skąd kolejny pomysł? Wiele razy rozmawiałam z ludźmi przez internet, pochodzącymi z różnych krajów arabskich, z którymi próbowałam ćwiczyć to, czego się nauczyłam do tej pory. Poniekąd podstawowe wyrażenia wg. literackiego języka arabskiego (których uczyłam się z zakupionej książki) wymawiałam prawidłowo, jednak każda napotkana osoba wraz ze swoim dialektem ze swojego kraju ciągle mnie poprawiała mimo, że poprzednia nauczyła mnie "też dobrze". Zaczęło mi się to coraz bardziej kręcić, sama w końcu nie wiedziałam jak jest poprawnie, dlatego postanowiłam, że skonkretyzuję zakres swojej nauki na język literacki (podobno każdy posługujący się arabskim mnie zrozumie, gdyż jest to podstawowa forma języka) oraz jeden dialekt, i - jakby inaczej być nie mogło - padło na jordański; nie jestem fachowo dokształcona w tym zakresie, ale mam na myśli tutaj zbiór podobnych do siebie języków potocznych, który fachowo się nazywa: Levantine Arabic.

    Wracam do nauki. Na koniec zdjęcie, które wykonał mój młodszy (i jedyny jakiego mam) 13-letni brat po mojej wyprowadzce z domu - plakat na moich drzwiach, wykonany przeze mnie, stanowiący łatwy pogląd na alfabet w chwilach zwątpienia podczas nauki. Prawdopodobnie już nie wisi na swoim miejscu, ale co się dziwić - cały pokój należy już do niego, a on woli innego rodzaju plakaty, na szczęście z jakimiś potworami z bajek, "na szczęście" - bo nie z nagimi panienkami.. ;)

    wtorek, 12 kwietnia 2011

    Nauka języka arabskiego cz. I

    Nowe wyzwanie przede mną - bo przecież życie jest też po to, by samemu stawiać sobie wyzwania - nauka zupełnie obcego mi języka, z niezrozumiałym alfabetem, czytaniem i pisaniem od tyłu... Tak tak, to język arabski, no koszmar jakiś. Ale myślę: przecież dam sobie radę.

    Biorę się za alfabet. Jakieś szlaczki, robaczki, Bóg wie co jeszcze... ciężko idzie, ale bardzo zaangażowana w zadanie pochłaniam nową wiedzę. Na drugi dzień idzie mi coraz lepiej, wypowiadam cały alfabet, niestety gorzej z czytaniem czy pisaniem - zerkam na alfabet co chwilę i gubię się co chwilę. Uświadamiam sobie, że to zajmie mi trochę czasu, tylko bez stresu i bez nerwów..

    Postanowiłam zaopatrzyć się w jakiś podręcznik z płytą do nauki języka. Na następny dzień mam misję: idę do księgarni dokonać zakupu pomocy naukowej. Przedzierając się przez miasto w korkach docieram do sklepu, szukam cierpliwie na półkach w odpowiednim dziale, i znalazłam - ostatnią, jedyną dostępną - biorę! Już po drodze do domu pilnie rozpoczęłam lekturę nowej książki. Słówka ciężko wchodzą jak alfabet, mimo transkrypcji na nasz normalny alfabet... No cóż potrzeba przecież czasu.

    Przez pewien okres w minionym 2010 roku, w którym działą się ta akcja, myślę, że podołałam podstawowym słówkom i do dnia dzisiejszego z pełną świadomością mogę powiedzieć, że potrafię:
    • zwroty grzecznościowe, jak się przywitać, pożegnać, powiedzieć skąd jestem, zapytać o imię, odpowiedzieć jak się czuję - takie tam, o, "najprostsze" podstawy ;)
    • liczyć do 10 i może nawet do 100 jeśli sobie przypomnę konstrukcję ;P
    • powiedzieć dni tygodnia.
    Niestety minęło sporo czasu od ostatniej lekcji, mam nadzieję, że szybko powrócę do wkuwania słówek i gramatyki, może i nawet zabiorę się za to od jutra :)

    Dlaczego Jordania?

    Dobre pytanie. W ogóle skąd się wziął ten pomysł, dlaczego właśnie tam..?


    Pewnego, kwietniowego dnia 2010 roku znów zajrzałam do starych albumów mojego ojca. W jednym z nich były zdjęcia z Libii, robione w latach 80-tych, za czasów których jeszcze mnie na świecie nie było. Był to wypad dłuższy niż wakacyjny (w celach zarobkowych), ale to mniejsza z tym. W każdym bądź razie, podczas oglądania tych starych fotek, uświadomiłam sobie, że tak naprawdę niewiele wiem o innych kulturach tak mocno jak mi się to mogło wydawać. Opowieści taty jeszcze bardziej podziałały na moją chęć poznania obcej kultury.

    Jak to się skończyło?

    Aby nie wchodzić w szczegóły, napiszę krótko: internet -> ćwiczenie angielskiego z obcokrajowcami -> poznałam Jordańczyka -> opowiedział mi o Jordanii -> i tak to się skończyło a zarazem zaczęło.. ;)

    Parę słów o blogu, czyli czas zacząć :)

    Witam Wszystkich miło i serdecznie :)

    Krótko i zwięźle - o czym będzie?

    O mojej podróży. Tak, w tej chwili jest to podróż za marzeniem, którym jest wizyta w Jordanii na Bliskim Wschodzie. Po drodze będzie o wszystkim co mnie otacza, o różnych miejscach, osobach, wydarzeniach, co w głowie siedzi i na sercu leży - samo życie :)

    Dlaczego?

    Od dawna zajmuję się przelewaniem na papier relacji z wydarzeń minionego dnia w swoim kalendarzu. Ale muszę być do końca szczera, dlatego przyznam się, że niestety najczęściej były i są to epizody z kilkumiesięcznymi lub kilkuletnimi przerwami, skutkowane najczęściej znudzeniem, zniechęceniem lub brakiem czasu.
    To miejsce ma za zadanie pomóc mi nabrać systematyczności, poznać nowych, ciekawych ludzi oraz stawiać przede mną pytanie: czy przybliżam się do celu, do jednego z moich największych marzeń, jakim jest zagościć w jednym z najpiękniejszych i urokliwych miejsc na świecie - Jordanii?


    Wydaje się, że założenie bloga jest rzeczą prostą, łatwą i przyjemną -  to prawda, lecz nie do końca - założenie go i regularne uzupełnianie o nowe wywody już takie proste nie jest ;) Oczywiście dla chcącego nic trudnego, mam nadzieję, że moje wysiłki nie pójdą na marne i nie spalą się szybko w słomianym zapale.


    Trzymam kciuki za Was i za siebie - niech wszystkim spełniają się marzenia :)