O mnie

Moje zdjęcie
Z zawodu położna, prywatnie zakręcona szatynka, taka tam emigrantka mieszkająca w Wielkiej Brytanii, która ma bzika na punkcie kultury Bliskiego Wschodu. Lubi tańczyć, zwiedzać nowe miejsca, fotografować, poznawać nowych ludzi i... podjadać czekoladę ;P

niedziela, 17 kwietnia 2011

Polska msza na obczyźnie

Dzisiaj pierwszy raz od kiedy mieszkam w UK poszłam na polską mszę z moim D. Jedyna taka msza jest organizowana w moim (wcale niemałym) mieście dwa razy w miesiącu, więc stwierdziliśmy oboje, że pójdziemy zobaczyć jak to tutaj wygląda. Tym bardziej okazja większa, w końcu dzisiaj przypada Niedziela Palmowa. Muszę przyznać, że jakaś wielce pobożna nie jestem, nawet w Polsce chodziłam na msze jak chciałam, bo ustaliłam sobie i mam takie przekonanie, że chodzę do kościoła wtedy, kiedy czuję taką potrzebę. No ale święta obchodziłam w Polsce i będę robić to tutaj, tradycję trzeba podtrzymywać. Zatem wzięła nas chcica, do pracy w ten weekend nie poszliśmy tym razem, no to idziemy.

Nawet fajna droga jest do tego kościoła, aż tak daleko nie mamy na piechotę. Wiosennie się zrobiło, jest pogodnie, słoneczko wyglądało na chwilę zza chmur, wszędzie zielono i sporo kwiatów. Zdziwiło mnie to tutaj, że miasto może być bardziej zielone niż betonowe, gdzie w Polsce jest na odwrót. Co prawda, jest tez minus, że wszędzie wydaje się być dalej dla niezmotoryzowanych, ale ścieżki piesze i rowerowe są tak zachęcające, że generalnie w ciepły dzień nawet odległy spacer do sklepu czy innego miejsca nie stanowi wielkiego problemu.
 


Droga do kościoła - mimo pozorów, jest to centrum miasta ;)

Idziemy za jakimiś ludźmi, wyglądają na Polaków, pewnie też do tego samego kościoła idą. Po drodze mam problemy z moimi nowymi papciami (płaskie baleriny), przecierają mnie, ale przeżyję i jakoś dotrę na miejsce. Mijamy jakąś wysoką antenę satelitarną, na niej było pełno pozawieszanych talerzy do odbierania sygnałów. "Cholera" - pomyślałam sobie - "To przez tą durną antenę czasem nie mam neta" albo mam tak, że strony potrafią się wczytywać 15 minut i nic, a my w tym czasie jak takie durnoty latamy po mieszkaniu szukając sygnału. Miałam ochotę wygrzebać tą antenę z ziemi i postawić obok domu, może wtedy problemu by nie było... Już widzimy jakiś krzyż w oddali, a obok niego takie dziwne coś z kominem, chyba to tam. Dziwne, że tak może wyglądać kościół, za nowoczesne jak dla mnie, ja jestem przyzwyczajona do starych zabudowań, w których czułam ten "klimat", taki duchowy, gdzie można faktycznie się wyciszyć i pomodlić.

To "coś" w tle to kościół...

Wchodzimy do środka, w przedsionku po lewej toalety (!!), przy drugich drzwiach stolik z dużą, starą misą z wodą święconą, gazetka katolicka i ulotki, po prawej na ścianie wielka tablica ogłoszeń. Przekraczamy drugi próg i moje pierwsze wrażenie: nawet fajnie, mały kościółek, taki kameralny. Wszędzie wykładzina (swoją drogą: Anglicy je kochają wszędzie kłaść w domach, nie inaczej mogło być w kościele), zamiast tradycyjnych ławek z miejscem na kolana do klękania i miejscem na książeczki lub ulotki - zwykłe krzesła z miękkim siedziskiem, żeby dupsko nie bolało, takie jak można spotkać w poczekalni u lekarza, coś mniej więcej takiego. Wybieramy sobie miejsca siedzące mniej więcej w połowie sali, siadamy mniej więcej na środku w rzędzie, i tak nie pójdziemy do komunii przecież. Rozglądamy się po sali, przyszło bardzo dużo młodych osób, często z dziećmi, osób starszych może było z parę sztuk. Nawet sporo osób przyniosło palemki, nawet nie wiem skąd oni je wytrzasnęli, ja nigdzie ich nie widziałam, a przecież kupiłabym na pewno. Nagle zastanawiam się nad prozaiczną sprawą, gdzie mogę zostawić torebkę, żeby było wygodnie, w końcu w Polsce wieszałam sobie na wieszaczek i było cacy. Tutaj zapomnij. No to chyba będę klękać na aparat, który mam w tejże torebce, nie ma wyjścia, mało miejsca w sumie na to klękanie zostawili (dobrze chociaż, że ta wykładzina jest). Jeszcze rzut oka na ściany - za plecami nie ma balkonu i organisty, ba organów też nie ma - ciekawe jak to będzie wszystko przebiegać bez muzyki. Patrzę na przód - brak plansz na projektory z wyświetlanym tekstem piosenek. Coś czuję, że będzie cienko...

Zaczyna się msza. Jak dobrze słyszeć więcej ojczystego języka niż tylko kilka wydukanych słów od obcokrajowców w pracy czy w pobliskim sklepie. Tak jakoś polskością zapachniało. Tylko mam coś wrażenie, że msza coś nie po kolei leci, ale może mam jakieś zwidy i luki w pamięci. Treści modłów na szczęście nie zapomniałam. Im dłużej trwała msza, tym dzieci zaczęły coraz bardziej dokazywać. Wiercą się, ryczą, wrzeszczą, niektóre urządzają sobie wycieczki pod krzesłami, inne żądają czegoś do jedzenia, a jeszcze inne zaczepiają dzieci siedzące w innych rzędach lub obce kobiety o długich włosach, ciągnąc je co chwilę za kosmyki. Istne przedszkole, normalnie cyrk na kółkach, myślę tylko, kiedy ta msza się skończy. Nie mogę się skupić, wyciszyć.. czy to na pewno kościół? Rodzice tych dzieci niby robią co mogą by je uciszyć i uspokoić, ale jak już zacznie się porządne wycie na cały kościół, zagłuszając przy tym księdza, to nie wychodzą z tymi swoimi "pociechami" na chwilę na zewnątrz, ja nie wiem.. Żeby nawet nie dać innym szansy na normalne uczestniczenie we mszy, dezorientacja i paranoja jakaś.

Spotkanie dobiega końca, cieszę się jak głupia w duchu, że wreszcie pójdę do domu. Czuję się zmęczona, a przecież wyspałam się, chcę odpocząć, BARDZO. Nie podobało mi się, stwierdziłam, że chyba przejdę się na angielską mszę następnym razem. "Na szczęście" mój D. przypomniał mi, że za tydzień w sobotę święconka, więc trzeba przyjść tu jeszcze raz... Oł noł, again..?? Heh, na szczęście święcenie pokarmów jest krótkie, to chyba nie będzie AŻ tak źle, co..? Muszę jeszcze wymyślić skąd wytrzasnę koszyczek i całą resztę rzeczy na następną sobotę, ale najpierw idziemy do KFC, jestem głodna.

Głęboki oddech i idę jeść ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz