Z okazji tego, że Święta już się zaczęły (bo przecież Wielkanoc to nie tylko święconka, wyżerka w niedzielę i latanie z wiadrami pełnymi wody w poniedziałek) postanowiłam przedstawić jak to wygląda u mnie, czyli z perspektywy osoby, która pierwszy raz Święta Wielkiej Nocy spędza poza rodzinnym gronem, gdzieś na jakiejś dużej wyspie, ze swoim samcem.
Jak już wcześniej wspomniałam, wiedziałam, że to będzie masakra przygotować koszyczek i z tym co do niego wsadzić. Nie chodzi o to, że biedni jesteśmy czy coś, ale mimo polskich sklepów - wszystkiego kupić się nie da, tak jak w Polsce.
Wielki Piątek. Wstaliśmy dość późno, oczywiście budzika nigdy nie słyszymy jak idziemy na popołudniówkę. Tak tak, tutaj chodzi się do pracy i nie ma zmiłuj, nie zwolnią wcześniej do chaty z okazji świąt. Bez śniadania, szybko zbieramy się do kupy i ruszamy na piątkowe zakupy. Nie ukrywam, że wcześniej rozglądałam się za wielkanocnymi symbolami, ale zawsze sobie mówiłam przez ten tydzień, że może znajdę gdzieś taniej. Chyba muszę się odzwyczaić od takiego sposobu myślenia i kalkulowania jeśli chcę coś nabyć w polskim „klimacie”, bo to jak szukanie igły w stogu siana, tym bardziej tak późno jak ja to zrobiłam.
A oto teraz moja skrócona droga krzyżowa:
Pierwszy przystanek: Poundland (in. Funciak, czyli sklep ze wszystkim za 1 funta, coś w stylu „wszystko po 4,50 zł” w Polsce). Od razu wparowałam w dział z dekoracjami, ale ku mojemu przeczuciu półki były puste jak za PRL-u. Na dolnej półce, wyczaiłam głęboko schowane „sianko” w kolorze żółtym – to dobrze, będzie czym wypełnić koszyk, którego jeszcze nie mam. Po drodze do kasy jeszcze natknęłam się na obrusik (nie taki ładny jak w Polsce robią), jakieś pisaki do pomalowania jajek, żółte kurczaczki i to by było na tyle.
Przystanek drugi: Sainsbury’s – najdalszy punkt tej wyprawy. Było pełno ludzi w sklepie. Z resztą czego ja się spodziewałam w przeddzień Wielkiej Soboty. Lataliśmy prawie jak dziki między półkami, żeby zdobyć jeszcze coś taniego i sensownego zarazem. Wyrwałam ostatni koszyk wiklinowy z półki, pierdółek typowo ozdobnych nie było co chciałam, za to Anglicy mają hopla na punkcie czekolady – cały sektor związany ze świętami był w czekoladzie: jajka, zajączki, kurczaczki z logo ulubionymi postaciami kreskówkowymi – do wyboru do koloru, co kto chciał. Aż sama zgłupiałam co mam kupić, żeby wsadzić do tego koszyczka, ale jakimś cudem znalazłam neutralne słodycze i poszłam dalej. Wiedząc, że za 3 godziny musimy być w pracy, bez opamiętania jak w wyścigu formuły 1 (za co posłużył nam gigantyczny koszyk) pokonywaliśmy kolejne regały z jedzeniem. Nagle dostałam telefon z pracy, że życzą mi Happy Easter i nie idę dzisiaj do pracy – no świetnie, znowu to samo.. A niech ich szlag… Przynajmniej mam więcej czasu na zakupy, tym się musze pocieszyć, nie mam innego wyjścia. Zwalniając tempo, nagle zaczęłam sobie przypominać co mi brakuje na jutro. Solniczka! Mazurek! Biała kiełbasa! Gotowana szynka! Jajka! Rzeżucha! Chorągiewka! Baranek z masła! O matko… Dorwałam tylko coś co przypomina rzeżuchę, nie było niczego przypominającego mazurka, więc wzięliśmy jakieś „easter cup cakes” na wszelki wypadek, dokupiłam sobie na pocieszenie uszy królika i poszłam do kasy. Idziemy w stronę domu.
Przystanek trzeci: Śniadanie. Wygłodniali z wyładowanym plecakiem, torebką i siatkami w rękach, usiedliśmy sobie na czymś, co można chyba nazwać siedziskiem z desek pod drzewkiem na małym placu z fontanną, otoczonym przede wszystkim budynkami z mieszkaniami socjalnymi i kawiarenkami na parterze. Mając do dyspozycji cudownie odżywczą bagietkę i niesamowicie zdrową Fantę, obserwowaliśmy bawiące się dzieci, biegające między kolejnymi strugami wody wydobywającymi się z betonu. Fajnie by było sobie tak beztrosko żyć, tak jak one to robią.. ale niestety życie jest okrutne i po chwili wytchnienia trzeba iść dalej.
Przystanek czwarty: Market. Tak nazywamy bazar mieszczący się na tyłach wielkiego centrum handlowego, będącym centrum miasta w samym sobie. Tzn. jeśli mówisz, że chcesz iść do „centrum” (miasta) albo „shoppingu”, to właśnie tam dotrzesz. Na tym typowym, zadaszonym targowisku, znajduje się mały polski sklepik, w którym miałam nadzieję, że kupię chociaż tego baranka z masła czy mazurka. Eee tam, nic z tych rzeczy. Nic świątecznego nie mają. Mówi się, że nadzieja matką głupich, więc poszłam dalej.
Przystanek piąty: Grosik. Kolejny polski sklep, położony niedaleko od tego poprzedniego. Znajduje się w tzw. Food Centre, czyli mniejszym centrum, przylegającym do shoppingu, ze sklepami typowo spożywczymi, jak sama nazwa wskazuje. Nieźle zaopatrzony muszę przyznać, ale strasznie ciasny. Wyczuwałam w powietrzu co dopiero tam się będzie działo i nie myliłam się – zobaczyłam stado Polaków robiących zapasy na święta. Aż odechciewa się wejść, ale mus to mus, wchodzimy. To, że się tam przemieszczaliśmy w ogóle był jakimś cudem. Nawet dotarłam do działu z wędlinami i kupiłam białą kiełbasę, z szyneczki gotowanej zrezygnowałam (w końcu jest nas dwójka, ile można jeść??). W kolejce do kasy wyczailiśmy baranka – nie z masła tylko z szynki, ale dobre i to, ostatecznie bierzemy – i tip-topami doszliśmy do lady, żeby za wszystko zapłacić. W pocie czoła wyszliśmy stamtąd mając coś bardziej konkretnego na nasz niedzielny stół, ulżyło mi trochę.
Przystanek szósty: Iceland. Też w Food Centre, więc niedaleko na szczęście. Załatwiłam sprawę szybko, biorę jajka i inne stałe produkty, które goszczą na stałe w naszej lodówce i zwiewam stamtąd jak najszybciej do domu.
Przystanek siódmy: Dom. Tak, o moje mieszkanko chodzi. Trzeba zabrać się za generalne porządki, nie ma zmiłuj. A mój luby wyparował do biblioteki, co za cwaniak. A niech idzie, poradzę sobie sama ze wszystkim, w końcu Pani Domu jestem ;) Zapada wieczór, robi się ciemno. Wyruszamy z domu.
Przystanek ósmy: Krzaczory. Wiem, że to głupio brzmi, ale w sumie tak było ;D Niedaleko nas, zauważyliśmy podczas naszej drogi krzyżowej, że rosną krzaki z gryczpanem / bukszpanem (jak zwał tak zwał). Co będziemy kupować i pieniądze tracić, skoro rośnie sobie samo i ja potrzebuję tylko kilka gałązek do ozdoby..? Ubrani w ciemne ciuchy, bez kominiarki, biorąc reklamówkę do kieszeni, przemierzamy dzielnicę, w której mieszkamy i która na złość w piątek tętni życiem, pełno młodzieży jest na ulicy. Obmyślając plan, jak niepostrzeżenie urwać to zielsko, dochodzimy do miejsca zbrodni i jakby nigdy nic, udając, że sobie gadamy na murku, wzięliśmy to co chcieliśmy i wróciliśmy do mieszkania. Poszło gładko, ale stres mały był, policji tu nie brakuje, a Wielki Brat podobno bacznie patrzy przez uliczne kamery.
Przystanek dziewiąty: Koszyczek. Nadeszła Wielka Sobota, a i z nią pobudka wcześnie rano, przecież trzeba wszystko przygotować, bo do kościoła idziemy na godz. 13:00. Ugotowane jajka czekały aż ostygną i zostaną pomalowane, a ja zabrałam się za strojenie koszyczka. Zawsze tą częścią obrzędów zajmowała się moja mama, ja tylko pomagałam, więc teraz już rozumiem ile ją to zawsze pacy kosztowało. Męczyłam się z tym dobrą godzinę, wydaje się, że niby taki tam koszyczek, a tu ci psikus.. Mój D. zajął się malowaniem pisanek, nawet nieźle rysuje, ale ciągle marudzi, że nie ma pomysłów. Heh, jak z dzieckiem… ;) Wyszykowani wyruszamy do kościoła.
Przystanek dziesiąty i ostatni: Święconka. Jakimś dziwnym trafem tym razem szliśmy sami, żadnych ludzi dookoła nie było, a przynajmniej takich odpicowanych i ze święconkami tak jak my. Zbliżamy się do naszego celu i ku naszej uldze, jednak ludzie stoją przed kościołem i pomału zmierzają do wejścia. W środku było pełno ludzi. Strasznie duszno, muszę stać przy wyjściu w razie czego gdybym poczuła, że zaraz zasłabnę. I znowu było pełno dzieciaków. Historia się powtórzyła sprzed tygodnia, ledwo co mogłam usłyszeć co mówił ksiądz, wrzaski, płacz i wszystko naraz. Szczęście, że święcenie pokarmów nie trwa długo i zaraz stamtąd wyjdziemy. Podczas samej czynności kropienia wodą święconą, mój przyszły mężulek (informacja nieoficjalna ;P) stał przerażony obok mnie i takiego faceta, spoglądając cały czas na koszyk, czy aby ten gościu nie wybiera nam kiełbasy ze środka xD Wychodzimy z kościoła 5 minut, co jeszcze bardziej wprawia mnie w niemałą furię, ale wszystko duszę w sobie, w końcu trzeba się zachowywać w takim miejscu. Nareszcie koniec męki, idziemy udać się na odpoczynek i czekamy na jutrzejsze śniadanko :)
Korzystając z okazji życzę pogodnych, radosnych Świąt Wielkiej Nocy spędzonych w gronie najbliższych, smacznego jajka, mokrego dyngusa i dużo uśmiechu każdego dnia :)